Małgosia spojrzała na mnie i popukała się palcem w czoło. Pożałowałam, że nie jestem o czterdzieści lat młodsza. Nieliczne grono przed pawilonikiem zaczęło się jakby rozstawać i na to przez bramę wjechała znana mi żółta furgonetka pana Ryszarda. Za kierownicą siedział Henio.
– Jak się tak człowiek patrzy i patrzy, to zawsze coś zobaczy – powiadomiłam filozoficznie Małgosię.
– Myśmy tu przyjechały na przedstawienie?
– Wygląda na to, że tak…
Spektakl był niezły. Uczucia Henia najwidoczniej przeniosły się na pojazd, który zahamował w miejscu, potem skoczył odrobinę do przodu, następnie do tyłu, rozpoczął ostry skręt, jakby chciał zawrócić, znów trochę się cofnął i wreszcie znieruchomiał. Henio wysiadł.
– Ja po tę magnolię! – ogłosił gromko.
Jeszcze nie skończył krótkiej wypowiedzi, kiedy już Wandzia rzuciła się ku niemu.
– Ty bawole pogięty! – krzyknęła i trysnęła łzami.
Osoba wyraźnie starsza, chuda i żylasta, rzuciła się za nią. Za osobą jakiś niezdecydowany skok uczynił komisarz, za nim sierżant, Henio gibnął się do tyłu, potem do przodu, chwycił Wandzię w ramiona, co było niezbędne, bo inaczej z rozpędu wpadłaby na furgonetkę ze skutkiem nieprzewidywalnym. Natychmiast jęła walić go pięściami w klatkę piersiową i gdyby waliła tak w karoserię, pan Ryszard zapewne musiałby klepać swój środek transportu.
– Pan Henryk Węzeł – bardziej stwierdził niż zapytał komisarz w pośpiechu, zdecydowanie szkodliwym dla urzędowości.
– Ty oślico niewydarzona! – syczała przenikliwie osoba żylasta, zagłuszając komisarza. – Żeby nie twoja matka…! Ja ci sama ten głupi łeb ukręcę…!
Wandzia szlochała już bez słów. Poniechała walenia i kurczowo objęła Henia za szyję, omal go nie dusząc. Żylasta osoba bezskutecznie próbowała ich rozpłatać, komisarzowi coś się chyba zacięło, bo uporczywie powtarzał swoje jedyne twierdzące pytanie, sierżant obok czynił jakieś dziwne gesty, oscylujące pomiędzy którymś sierpowym a głaskaniem po głowie. Henio, tuląc do siebie Wandzię, najwidoczniej uparł się wyjaśnić sytuację.
– Ja po magnolię! Tę śledziową! Gwiazdowski był umówiony, ona jest wybrana. I zapłacona! Mam odebrać. Magnolię, mówię!
– Co to jest śledziowa magnolia? – spytała mnie Małgosia z szalonym zainteresowaniem.
– Nie mam pojęcia, pierwsze słyszę. Sama ją chętnie obejrzę.
Atrakcyjny występ, niestety, uległ zakończeniu szybciej niż miałyśmy nadzieję. Połączonymi siłami oderwano Wandzię od Henia i odwrotnie, Henio nie zaprzeczył, że nazywa się Henryk Węzeł. Zważywszy, iż w trakcie zamieszania udało nam się osiągnąć pozycję za srebrnym świerkiem, wszystko było słyszalne.
– Magnolię, proszę bardzo – mówił komisarz przez zaciśnięte zęby – ale potem pojedzie pan z nami. Jakoś dziwnie ruchliwy pan był w niedzielę i, przykro mi bardzo, w pańskich zeznaniach nic się nie zgadza. Musimy to uporządkować i niech mi pan przestanie wmawiać, że pani Selterecka jest dla pana luźną znajomością. Pani też – zwrócił się nagle do zapłakanej Wandzi. – Pan Węzeł pani nie obchodzi, właśnie widzę to na własne oczy…
– Pan zostawi tę idiotkę – wmieszała się gniewnie osoba żylasta. – Ja panu wszystko wytłumaczę, a z taką kretynką pan się nie dogada. Nic złego nie zrobiła, tyle, że głupia, ale na głupotę nie ma paragrafu. Magnolia, niech bierze, tylko mi miejsce zajmuje, bo do transportu stoi…
Mogli na głowie stawać i koziołki fikać, od magnolii nie dałabym się oderwać. Nie bacząc na ostrzeżenia Małgosi i w ogóle na nic, podkradłam się do krzaka.
Łososiowa! Cholera ciężka, magnolia o kwiatach w intensywnym kolorze łososiowym. Żeby ten Henio pękł, pomyliły mu się ryby, daltonista! Pozazdrościłam panu Ryszardowi, postanowiłam też sobie taką posadzić.
Gliny odjechały, eskortując Henia z magnolią, zostałyśmy same na placu boju.
Żylasta osoba nazywała się Anna Brygacz i była właścicielką ogrodnictwa, a także, jak się okazało, krewną i poniekąd opiekunką Wandzi Seltereckiej. Wandzia po odjeździe męskiej części zgromadzenia zakręciła wewnętrzny kran i osuszyła oczy.
Delikatnie spytałam ją o wielbicielki pana Mirka, starając się nie eksponować przesadnie Wiwien Majchrzyckiej, ale Wiwien Majchrzycka sama z siebie wystrzeliła gejzerem. Nie było wątpliwości, że Wandzia za nią nie przepadała.
– A najgorsza to ta kurwa była – bulgotała we wściekłym wzburzeniu. – Czepiała się jak pijawka, jak wesz, purchawica taka, wstrętne to, porąbane, krowa niedorobiona, ona go zabiła, nikt inny, odpędzał ją jak wściekłą ropuchę, aż go w końcu zabiła z tej zawiści takiej albo ze złości, albo, co! Może sobie takie żarty robiła, bo i żarty miała, że się wątroba obraca i po plecach lata, dowcipa, jakiego znalazła, ręka jej się opsnęła, szantrapa jedna!
– Nie – zaprzeczyłam subtelnie i łagodnie. – To nie ona. Ona nie żyje. Nie powiedzieli pani?
– No to, co, że nie żyje, szlag niech ją trafi…!
– Już trafił.
– No i co z tego, że trafił, ale żyła. I jego…!
– Nie. To on ją.
– Raszpla… – zaczęła znów Wandzia, nie słuchając, i nagle urwała. – Co…?
– Prędzej on ją zabił niż ona jego.
– Jak to…?
– Tak leżała, że samobójstwo niemożliwe, chyba, że przypadek, ale nic tam nie było takiego… Albo w ogóle ktoś inny, i ją, i jego. Leżała u siebie, a on u siebie, więc żywy musiał do domu wrócić…
Zawahałam się, bo przyszło mi na myśl, że właściwie nie wiadomo, czy nie okłamuję tej Wandzi bezczelnie, na dobrą sprawę mogło być i tak, że zdesperowana Wiwien wdarła się za panem Mirkiem do jego domu, dziabnęła go skutecznie, wróciła do siebie i tam ją dopadł zły los. Niekoniecznie nawet w ludzkiej postaci, zawirowało jej pod ciemieniem, gibnęła się do tyłu, trzasnęła w ten grzejnik… Nie znam w końcu jej stanu zdrowia, może miewała zawroty głowy, warto chyba się popytać.
Moje wahanie nie przeszkodziło Wandzi zaiskrzyć, wizja jej się spodobała. Amant zabił rywalkę, wprost cudownie i jakże romantycznie! Temat chwycił, przebił wściekłość, konwersacja wygrzebała się z monotonii.
– Jakże, ciągle mu coś wtykała! – usłyszałam w odpowiedzi na pozbawione już delikatności pytania. – To krawacik, to pachnidła, to żarcie, jakie, nie nosił, wylewał, wyrzucał, do ust nie brał! A pewnie, że byłam przy tym, ile razy na własne oczy widziałam! Nawet kufel roztłukł, chociaż kufle zbierał, a od niej nie chciał. Co…? Zapalniczkę…? Zaraz. Którą?
– Taka drewniana, ciemnobrązowa, stołowa.
– Na półce stała?
– Na półce chyba, bo gdzież by…?
– To wiem. Stała. Ale to dawno dostał, jak ja nastałam, to już była. Pewnie, że od niej, od tej parkoty gnilnej, a on nie palił, zły był taki, że nawet do ręki tego nie wziął. Coś mówił, że to po jakimś i może w ogóle cudze, poczwara ukradła i nawet wyrzucić nie może, bo drogie, a jak się, kto upomni, zaraz się zrobi zadyma. No to tak stało.
No i proszę, zadyma ruszyła, pan Mirek swoje zastąpił moim… Ci Pasieczniakowie z zagranicy wrócili, ze Stanów, może spotkali się tam z Brygidą Majchrzycką, Brygida upominała się o prezent, pan Mirek podrzucił im moją zapalniczkę, swoją zostawił dla świętego spokoju, żeby mu się zołza nie awanturowała…
– Ona tam często bywała u niego?
– Pchać to się pchała, co dnia – rzekła Wandzia wzgardliwie – ale jej nie wpuszczał. Wywijał się, nie otwierał, udawał, że go nie ma, albo Gabrielą straszył. Swoją siostrą, znaczy. Ale bywać bywała.
– A nie było jakiejś… – cofnęłam się na pozycje subtelności, bo zamierzone pytanie zaliczało się do gatunku drażliwych -…jakiejś, no… wielbicielki pana Mirka, której by taką zapalniczkę mógł dać w prezencie…?
– Co też pani? – oburzyła się Wandzia. – Przecież stała! A w ogóle to one jemu dawały, a nie on im. Każda pazurami go do siebie ciągnęła, to jednym, to drugim przywabiała, tu załatwiła, tu podetknęła, tu dla niego specjalnie znalazła, a on miał gdzieś. Tylko ja jedna…
Załamała się znów, ale na krótko, bo wkroczyła pani Anna.
– Ciebie też miał gdzieś, owco głupia, dawno ci to mówiłam! Henio porządny chłopiec, a ty, co? Dla tego skoczka pustynnego na kompost go przerobiłaś, motylek fałszywy, mierzwę taką z ciebie zrobił, w żadne twoje słowo ludzie nie uwierzą, a Henio za to będzie oczami świecił!
– Henio go nie…! – krzyknęła Wandzia w strasznych nerwach.
– Ale oni myślą, że tak!
Wbrew zamiarom i chęciom wyskoczyłam z ram zapalniczki.
– No właśnie, gliny tu były, ja ich znam. Co im pani powiedziała?
– Nic – warknęła Wandzia.
– Prawie nic – przyświadczyła z rozgoryczeniem pani Anna. – Ale takie nicniemówienie, to jakby go palcem pokazała. A ja wiem, że to nie on, i też im tego nie powiem, bo… tego…
Zdecydowanie stałam po stronie obrażonego śmiertelnie Henia, poza tym zabójca pana Mirka wydawał mi się całkowicie usprawiedliwiony, dziwiło mnie nawet trochę, że to nie ja, i zapewne nastawienie ze mnie wyszło, bo nagle zostałam uznana za sprzymierzeńca. Pani Anna nie wytrzymała.
– Sprawdzają go – zwierzyła się. – A ten głupek się wściekł i poleciał go szukać. Tu w końcu przyjechał, ale tak mi się widzi, że chyba za późno.
Zamilkła, westchnęła, obejrzała się, przysiadła na skraju donicy z niewielkim tamaryszkiem. Obejrzałam się w tym samym celu, trafiłam na donicę z jałowcem pospolitym, który razu ukłuł mnie w tyłek.
– W jakim sensie za późno?
– Wedle tych godzin, o które pytają, mógł go przerąbać i potem przyjechać, ale Henio fałszywy nie jest, aż tak by udawać nie umiał. Siedział i smarkał mi się tu, co on ma zrobić, bo oślica uparta słuchać nie chce, a on sam widział te dziwy koło krętacza i to, jakie, żeby młode, ale i stare próchna tapetowane, od każdej coś. Klientów przeważnie. Co to, czy ja nie wiem? Każdy wie. On i ode mnie odpady brał, dawno wiem, po co mu to było.
Wandzia fuknęła gniewnie, pani Anna z irytacją machnęła na nią ręką.
– Już by go do sądu skarżyli, żeby nie to, że zwracał. I głównie baby oszukiwał, a one się dawały kołować. I przeważnie tak jest, że mąż pracuje, a żona w ogrodzie grzebie, dużo on się zna, ten mąż, każda go przekabaci. Henio wozi, to też widzi.