– I co mówił, jak tu był?
– No, co miał mówić, prawie płakał. Szukał go, żeby mu mordę skuć na zrazy siekane, ale nie znalazł. Pod jego domem był, tam nikogo, u takiej jednej farmaceutki sprawdzał, nie było samochodu, trochę się z kumplami powałęsał, w końcu tu przyjechał, bo może Wandzia wróciła, ale nie. O wpół do dziesiątej odjechał. Pomstował tak, że w człowieku drętwiało, to co ja mam mówić? Zajrzał i tyle. Bo co, powiem, że już szału dostał i chciał mu łeb ukręcić? Że płakał? Żeby się z niego wszyscy przez tę debilkę naśmiewali?
Zastanowiłam się. Osobiście wolałabym być chyba wyśmiewana niż skazana na dwadzieścia pięć lat przymusowego zamknięcia, ale taki Henio może żywić inne poglądy. Nie wyglądał mi na zabójcę, gdyby pozbył się znienawidzonego Casanovy, nie roniłby łez na tle Wandzi, tylko mściwie chichotał. Albo się urżnął w drzazgi i trociny. Pani Anna miała rację, okazując powściągliwość, takie niuanse uczuciowe mogły do komisarza nie przemówić.
Małgosia uważnie i w milczeniu przysłuchiwała się wszystkiemu.
– To nie Henio – zaopiniowała, wsiadłszy do samochodu. – Ja na niego nie stawiam, odstresował się awanturniczo. Ale do tych Pasternaków… nie, zaraz, jak im tam…? Pasieczniaków. Trzeba będzie iść…
Wszystko działo się równocześnie, waląc rwącą rzeką na młyn Wólnickiego.
W tym samym momencie fotograf i Sobiesław złapali się wzajemnie, zaś Gabriela Ziarniak dopadła komisarza. Najpierw przez telefon, a zaraz potem osobiście.
Niepewny trafności własnych decyzji, podejmowanych w pośpiechu, Wólnicki dopiero po kilku dniach udostępnił dom denata rodzinie. Gabriela skorzystała z tego natychmiast i w godzinę później już trzymała słuchawkę w ręku.
– Pan śledczy mnie pytał, czy co zginęło albo, co – rzekła twardo. – Zginąć to więcej nic nie zginęło, tylko ta rzecz z regału, ale przybyło.
– Zaraz do pani przyjadę – odparł komisarz, złapany na komórkę w drodze od Anny Brygacz. – Chcę zobaczyć to coś, co przybyło.
Widok nie okazał się rewelacyjny. Obok stosiku skłębionych tkanin leżała jakaś szmata, wybrudzona rozmaitymi substancjami. Obejrzawszy ją wnikliwie, Wólnicki rozpoznał krew, kawę i coś tłustego, co nie wydało mu się jadalne, bo dziwnie śmierdziało.
– Co to jest? – spytał surowo.
Gabriela wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem? Wygląda na szalik. Mirek takiego nie miał i w ogóle tego rzęcha tu nie było. Teraz znalazłam, jak brałam rzeczy do prania.
– Gdzie pani znalazła?
– Tu, ze ścierkami. Wycierałam tę kawę z siebie i trochę jeszcze… tak w ogóle, łapałam co popadło, a potem do koszyka w kuchni rzuciłam. I serwetkę, o! Razem musiało leżeć tam, gdzie Mirek…
Wólnicki w duchu sam siebie skarcił za niedopatrzenie. Pozbierali narzędzia zbrodni, zabezpieczyli ślady wokół zwłok, ale nie przegrzebali całego domu. Ale taka ta zbrodnia wydawała się prosta i nieskomplikowana, sprawca wpadł, dziabnął i uciekł, taki pewny i jasny opis zabójczyni, prawie schwytanej na gorącym uczynku, nie powiało żadną tajemnicą… I śpieszył się jak do pożaru. A należało powęszyć staranniej!
Rozpostarł szmatę. Rzeczywiście, szalik. I chyba męski, fularowy, ozdobny, niebiesko-różowo-czerwony, w zygzaki i kropki. Dosyć śliski, mógł się zsunąć z czyjejś szyi.
– Jest pani pewna, że wcześniej tego nie było?
– Mogę przed sądem przysięgać. Przecież to ja tu sprzątam i piorę, lepiej niż Mirek wiem, co miał. I po tych sukach, co zostało, też wiem, na górze wszystko, zawsze odnosiłam. Bez prania, po dziwkach prała nie będę!
– A to nie po dziwkach?
– Chyba, że po tej jednej, co ją tu zastałam. Z czerwonym… Ale i tak nie pasuje.
– Nie prała pani tego jeszcze…?
– No przecież widać. Po praniu by takie było…?
Nowa nadzieja wykiełkowała przed komisarzem.
Brudny szalik, używany, mikroślady, DNA… Może wreszcie coś się jaśniej wyklaruje!
– Ale…! – przypomniał sobie nagle. – Wiwien Majchrzycką pani znała?
– To już mogę całą resztę do pralki wrzucić? – spytała Gabriela cierpko. – Więcej cudzego nie ma, wszystko nasze. Wiwien Majchrzycką, też coś… Pewnie, że znam, a co…? To nie ona tu była. Dawno jej już nie było, bo Mirek ją pędził od siebie, za próg nie wpuszczał i mnie zakazał, ale przyłaziła raz za razem. To purchla taka nachalna. Bo co?
– Bo nic. O znajomościach pani brata mogła dużo wiedzieć.
– Dużo…! Wszystko. Wszędzie nos wtyka. Pan ją zapyta, co wie, ona nie milczek żaden, gada i gada.
– Nie. Już nie gada. Nie żyje.
– Jak to, nie żyje?
– Przypadkiem została zabita. Tego samego dnia, co pani brat.
– Co pan powie? – zdziwiła się Gabriela bez szczególnego przejęcia. – To szkoda, że nie wcześniej, o jedną mniej by było… Coś takiego…! I cóż jej się stało?
– Długo ją pani znała? – odparł na to komisarz zwyczajem władz śledczych.
– O, już ładne parę lat. Ale ja to mniej, Mirek ją znał lepiej i Krystyna, znaczy jego żona, ja to dopiero od rozwodu. Wcześniej nie przychodziła, Kryśka robiła za straszaka, przy niej tak się te dziwy nie pchały.
– A skąd znajomość?
Gabriela zamyśliła się, obejrzała odruchowo w stronę kuchni, pstryknęła elektrycznym czajnikiem, sięgnęła po szklanki.
– Kawy pan się napije albo herbaty?
Wólnicki wyczuł zmianę atmosfery, najwidoczniej komunikat o zejściu Wiwien usposobił Gabrielę przychylniej. Przyjął poczęstunek, zdecydował się na herbatę, pamiętny jej jakości.
– Przez ogród – powiedziała Gabriela w zadumie.
– Ona ogród miała i Mirek coś tam jej sadził. Wiecznie jakieś roboty wynajdywała, a znała się na tym jak kura na pieprzu, żalił się kiedyś nawet, że co by nie zrobić, wszystko zmarnuje. Specjalnie po to, żeby przyjeżdżał, aż to w końcu sprzedała i dopiero się te wizyty zaczęły. Ledwo Krystyna się wyniosła, ta już siedziała na głowie.
– Poleciła go może nowemu nabywcy?
– Każdemu go polecała. Tylko patrzyła, żeby nie babie, a chłopu. I wtrącała się, aż wióry szły, aby tylko przy Mirku się plątać!
Razem usiedli przy kuchennym stole.
– Ktoś jej nie lubił?
– A kto ją lubił! – sarknęła Gabriela i podsunęła komisarzowi cukier. – Jakaś taka była, nie do lubienia. A nachalna, że nie daj Boże. I śmiech miała gruby i głos jakiś skrzekliwy, a Mirka, jak dopadła, to aż się kleiła. Uciekał, ile mógł, chociaż klientów od niej miał dużo, nie powiem, ale już nawet i tych klientów od niej nie chciał. A i oni też, z jej poręki, niefartowni byli, same nieprzyjemności Mirek miał przez nich, i ten jej ogród, przeklęty chyba czy co, nic tam nie rosło.
– Wie pani może, komu go sprzedała?
– Jakiś Madej czy coś… Majdan…? O, Majda. Był tu nawet z awanturą… Przez nią, bo coś mu wmówiła, że jakieś coś posadzone, a to nie rosło albo może rosło za bardzo… Tego nie wiem na pewno, nie zwracałam uwagi, tak mnie ona zezłościła. Jakoś tak mi wyszło, że ona tego Majdę podjudza.
Majda, Majda… Wólnickiemu pamięć zaczęła pryskać niczym skwarki na patelni. Jakże, przecież Majda jest jednym z tych, którzy nie mają alibi, ten od spaceru dla zdrowia. A drugi Henryk Węzeł, Henryka dopiero, co miał pod ręką, puścił go razem z tą magnolią, kazał potem przyjechać do komendy… Teraz ma brudny szaliczek, można powiedzieć prezent od denata, ejże, bardziej mu ten szaliczek pasuje do Henryka niż do Majdy, czy on, aby do tej komendy przyjedzie…?
Nie dokończył rozmowy z Gabrielą, chociaż herbatę wypił, porzucił dom ofiary, trzymając komórkę przy uchu i tuląc do łona szaliczek w foliowej torbie.
Pan Ryszard wszedł przez furtkę, kiedy wspólnie z Małgosią przerzucałyśmy ziemię ogrodniczą z worka na taczki. Pomógł nam jednym gestem.
– Niedobrze – rzekł z troską. – Przed chwilą przyjechali i zabrali Henia. Magnolię do mnie przywiózł ni przypiął ni wypiął, za wcześnie, bo jeszcze szalunki leżą, ledwo zdążyliśmy miejsce zrobić i zdjąć ją z furgonetki, już byli. I zabrali go radiowozem.
– Jak to…? – zdumiałam się.
– Przecież uzgodniłyśmy, że to nie on! – wykrzyknęła z oburzeniem Małgosia.
– Ja też uważam, że nie on – zgodził się pan Ryszard. – Nie wiem, co w nich wstąpiło. Pani nie wie?
Zmartwiłam się i rozzłościłam.
– Pojęcia nie mam, na głowę chyba upadli! Nam wyszło, że mowy nie ma, to nie Henio. Mówili coś?
– Nic. Do komendy i tam się dowie. Zły był, ale, powiem pani, nawet nie bardzo zdziwiony, bo już wcześniej kazali mu zaraz przyjechać.
– Przestraszony?
– Nie. Wcale. Tylko zły. Przecież by pojechał do nich prosto ode mnie, mówił, skoro mu kazali, komenda nie zając, z całym krzakiem do nich jechał nie będzie, to nie, od razu i już. Co teraz zrobić?
– Ale krzak został?
– Jeszcze w donicy. Ledwo zdążyliśmy zdjąć. Ma pani jakiś pomysł?
Zastanawiałam się intensywnie.
– Sobiesław. Julita. Złapać ich. Mówił, że ma chody u policyjnego fotografa. Może coś wie.
Zostawiłam Małgosię z panem Ryszardem nad taczkami z ziemią i popędziłam szukać komórek. Obie leżały oczywiście na biurku, w najdalszym kącie mieszkania.
– Julita? Gdzie Sobiesław?
– Czy to już zawsze on będzie szukany przeze mnie i ja jestem do niego przyspawana…?
– Tylko mi nie mów, że się z nim pokłóciłaś, to nie pora na uczuciowe fanaberie! Do kogo ma być przyspawany, do mnie może, co? Albo do Witka?
Myśl o Witku musiała Julitą wstrząsnąć, bo natychmiast porzuciła romansowe kaprysy.
– Nie, masz rację, przytłumię w sobie charakter dla dobra sprawy. Wcale się nie pokłóciłam, właśnie dzwonił, że ma jakieś wiadomości i już do mnie jedzie, ale ja jestem w banku!
– I do banku jedzie?
– Do banku. Jeszcze mi tu chwilę zejdzie.
Znałam lokalizację banku. Ucieszyłam się.
– Doskonale, to do mnie macie już blisko, zrobię parówki w sosie chrzanowym, wam jeszcze nie obrzydły. My też mamy informacje i w ogóle robi się dramat. Przyjeżdżajcie natychmiast!