Выбрать главу

Julita usiłowała się dowiedzieć, komu te parówki obrzydły, skoro im nie, ale nie miałam teraz czasu na wyjaśnienia. Zadzwoniłam do Witka.

– Gdzie jesteś?

– Akurat na Sobieskiego, przy nerwowo chorych. Przed chwilą pozbyłem się klienta…

– Nie bierz drugiego! Natychmiast przywieź mi parówki, chroń Bóg NIE dietetyczne! I kwaśną śmietanę, ale już, zaraz będzie narada produkcyjna! Kup po drodze w tym Arbeitsamcie!

Szczęśliwie Witek w moich przejęzyczeniach był doskonale zorientowany. Arbeitsamt to był Markpol, wcześniej zwany Red Blackiem i wszystkie te nazwy uporczywie mi się myliły. Narada produkcyjna zainteresowała go zapewne, bo nie zaprotestował ani jednym słowem i obiecał, że zaraz będzie.

Przywiózł mi zakupy błyskawicznie. Krojąc parówki na drobne kawałki i rzucając niecierpliwe spojrzenia za okno, zdążyłam zaledwie przy pomocy Małgosi poinformować pana Ryszarda o spotkaniu u pani Brygacz i wybuchach uczuć pomiędzy Heniem a Wandzią. Witek słuchał uważnie i zgodził się z nami w kwestii niewinności Henia. Pan Ryszard nasze poglądy potwierdził.

Równocześnie parówki doszły, a Julita z Sobiesławem przyjechali.

Sobiesław wiedział wszystko o Wiwien Majchrzyckiej, bo fotograf nie strzymał, żeby nie pochwalić się sukcesami technicznymi. Wiwien nie popełniła samobójstwa i nie miewała zawrotów głowy, została popchnięta nieszczęśliwie, a zatem było to przypadkowe zabójstwo. Rwała się do faceta, dokładnie biorąc do pana Mirka, o czym świadczyły wszelkie ślady, pan Mirek stracił dżentelmeńskie opanowanie i w końcu jej przyłożył. Obudowa grzejnika dokonała reszty.

– Mówiłam, że to kretyńska dekoracja – powiedziałam z wyrzutem, nie wiadomo pod czyim adresem. – Na gładkim by się nie zabiła.

– O Heniu mowy nie było? – spytał pan Ryszard.

– Nie. Ale doniosłem mu na tych Pasieczniaków – wyznał Sobiesław. – Jeśli są niewinni, nic im się nie stanie, ale jeśli robili jakieś przekręty, może coś z tego wyniknie. Poza tym widziałem zdjęcia.

– Jakie zdjęcia?

– Miejsca przestępstwa i narzędzi zbrodni. Nie wiem, czy nam to coś daje, bo oglądałem z punktu widzenia techniki fotograficznej.

– Więcej było tych narzędzi niż jedno? – zainteresował się Witek.

– Dwa. Donica z kwiatkiem i zdezelowany sekator.

Natychmiast przypomniał mi się początek śledztwa i poszukiwanie sekatorów. Że musiał tam być w robocie sekator, zgadłam sama, a o donicy z kwiatkiem była mowa, pan Ryszard ją zauważył.

Zażądałam uściślenia, z jakim kwiatkiem.

– Zeschniętym – odparł Sobiesław. – Na zdjęciu szczątki, więc nie mogłem rozpoznać. Korzeń miał solidny. A donica nietypowa, kształtem raczej zbliżona do dzbanka, zwężona u góry.

– Jaki kretyn sadzi kwiatek z dużym korzeniem w takiej donicy? Przecież się go nie wyjmie. Żeby przesadzić, trzeba rozbić naczynie!

– Na zdjęciu widziałem je w stanie rozbitym…

– Zaraz – wtrąciła się energicznie Małgosia. – Czy z tych zdjęć wyszło jakoś porządnie, co się tam właściwie działo? Dwa narzędzia? Najpierw kropnął go donicą, a potem dziabał sekatorem, czy odwrotnie? Czy może razem, jedną ręką walił, a drugą dziabał?

– To pierwsze. Zdaje się, że zostałem wprowadzony w szczegóły, które zazwyczaj stanowią pilnie strzeżoną tajemnicę śledztwa. To znaczy, nikt mi tego oczywiście wprost nie powiedział, ale bez wielkiego trudu zdołałem wydedukować, jak to musiało wyglądać. Mój brat na chwilę odwrócił głowę… Tak wnioskuję, bo nie stał chyba tyłem do wroga…

– A skąd wiedział, że to wróg?

– Takie rzeczy na ogół się wie – mruknął Witek.

– Może się maskował i udawał przyjaciela…?

– Cicho bądźcie! – wrzasnęłam, zniecierpliwiona. – Odwrócił głowę, niech będzie, i wtedy on go zaprawił. W potylicę?

Sobiesław wszystko znosił z cierpkim spokojem.

– Niezupełnie. Trochę z boku. Donica się rozleciała i wtedy użył sekatora. Kilkakrotnie, mój kumpel po fachu zrobił dobre zdjęcia, ostatnie uderzenie już w pozycji leżącej. Natomiast nie kopał go.

– Henio by kopnął – stwierdził stanowczo milczący dotychczas pan Ryszard.

– Dziwne, że nie kopał – zauważyła krytycznie Małgosia. – Bo wychodzi, że działał w jakiejś furii. W amoku. Też mi wychodzi, że Henio by tam narozrabiał więcej.

– No to przecież już wiemy, że nie Henio…!

– Narozrabiane było nieźle – westchnął pan Ryszard.

– O Boże…! – jęknęła cichutko Julita.

Nie zważałam na ich uczucia.

– No tak, to już rozumiem. To, dlatego tak się czepiali sekatorów. Szukali kogoś z ogrodem, kto nie ma sekatora albo ma nowiutki, bo stary rzecz jasna pozostawił na miejscu zbrodni. Szczęście, że wszystkie mam używane.

– Ale to tym bardziej nie Henio – zawyrokował pan Ryszard. – Z żadnymi sekatorami on nie ma do czynienia, prędzej by walił kluczem francuskim, lewarkiem albo zwykłym nożem. I skąd do niego donica? Nie, to nie on, w żadnym wypadku.

Zgodnie poparliśmy jego zdanie. Znów przypomniałam sobie, że nie szukam sprawcy zbrodni, tylko zapalniczki.

– Ale to nie jestem pewna, czy pan słusznie doniósł na Pasieczniaków – zwróciłam się z troską do Sobiesława. – Uczepią się ich, nie daj Boże, a ja chciałam tam być pierwsza, przed glinami. Ze wszystkiego wynika, że naprawdę tylko tam mogła pójść ta cholerna zapalniczka, skoro Pasieczniakowie znali Wiwien, powinni znać też i Brygidę Majchrzycką i może to dla niej…

Moje wizje znalazły oddźwięk i spotkały się z aprobatą. Sobiesław postanowił się poświęcić, szczególnie, że w poświęcaniu uparła się towarzyszyć mu Julita, dotrzeć do państwa Pasieczniaków i sprawdzić, czy już wrócili do domu. Następnie złożyć im wizytę, wszystko pod pierwotnie wymyślonym pretekstem. Obecność Julity nie była już szkodliwa, skoro Wiwien Majchrzycką nie wchodziła w rachubę.

Parówki w sosie chrzanowym wyszły do końca i nawet nie zdążyłam jej wyjaśnić, komu obrzydły.

Henio bez chwili namysłu, nie czekając nawet na żadne pytania, przyznał się do szalika.

– A to, co? – wykrzyknął z oburzeniem, widząc szmatę na biurku komisarza. – To moje! Co za cholera tak mi to upieprzyła, gdzie pan to znalazł?

– A gdzie pan zgubił? – spytał natychmiast Wólnicki z anielską słodyczą.

Henio łypnął okiem gniewnie i ponuro.

– Panie, gdybym wiedział, gdzie zgubiłem, pojechałbym znaleźć, nie? W tym rzecz, że nie wiem. Nowy szalik, w mordę go bladą…

– A kiedy?

– Co kiedy?

– Kiedy pan go zgubił?

– Mam świadków, że mój – powiadomił go Henio podejrzliwie i przezornie, zapewne w obawie, że zostanie posądzony o chęć przywłaszczenia sobie cudzej rzeczy. – Od pani Seltereckiej Wandy w prezencie dostałem, na imieniny.

– Nie wątpię, że to pańska własność. Pytam, kiedy pan go zgubił.

– A cholera wie. Tak już myślałem i myślałem, i wychodzi mi, że w zeszłym tygodniu, tak w połowie. Bo w czwartek rano jeszcze go miałem, a w sobotę wieczór już nie.

Wólnicki zażądał ścisłości. Henio nie miał oporów, z jednej strony uradowany odnalezieniem szaliczka, z drugiej rozwścieczony jego stanem, gorliwie wspominał wydarzenia. W środę wie, że go miał, bo na spotkanie z Wandzią wystrojony poleciał, szalik włożył na szyję, w dyskotece byli, Wandzi się w tym szaliku podobał, więc w czwartek wziął go do kieszeni, żeby znów się przystroić, jeśli się z nią spotka. Ale się nie spotkał. W piątek był wściekle zajęty, wszędzie jeździł, u jednego takiego awantura wybuchła, możliwe, że cały czas ten szalik miał w kieszeni, na sobotę znów się z nią umówił, chciał go włożyć i chała. Do kieszeni sięgnął, wszędzie go szukał, nie znalazł. Znaczy, musiał go zgubić w czwartek albo w piątek, chociaż możliwe, że nawet w sobotę rano, bo prawie do południa po budowach u Gwiazdowskiego jeździł, różne rzeczy woził i dopiero potem miał wolne, umył się i ubierał. Owszem, raz mu ten szalik wyleciał, w warsztacie akurat, ale zobaczył od razu i schował. W czwartek rano. Nawet pomyślał, żeby w domu zostawić, potem jednakże wyszło mu to z głowy, zły był i zapomniał. Darować sobie tego teraz nie może, bo jak to wygląda, jakby świnia zeżarła i potem wypluła albo i gorzej.

Szczerość uczuć do szaliczka tryskała z Henia niczym lawa z czynnego wulkanu, co do reszty wydarzeń jednakże Wólnicki nie wierzył w nic. Bez względu na to, gdzie go miał, na szyi czy w kieszeni, utracił ozdobę na miejscu zbrodni. Przeprowadzi się jeszcze badania, to oczywiste, kawa Gabrieli, krew denata, to są rzeczy do stwierdzenia laboratoryjnie bez najmniejszych przeszkód, a teraz byłoby świetnie, gdyby się ten młody złoczyńca przyznał. Niech mu będzie, w afekcie tej zbrodni dokonał, miotały nim uczucia wyższe, grunt, że jest! Wykryty!

Zgodziło się wszystko. Samochód Gwiazdowskiego, wypożyczony z warsztatu Gwasza, widziany na ulicy Pąchockiej, Henio, zawodowy kierowca, z warsztatem Gwasza zaprzyjaźniony, kluczykami dysponował, wziął go spod domu Chmielewskiej, potem odstawił na miejsce… No, wskazuje to na premedytację, ale może podciągną pod trwały afekt… Wszystko gra, znalazł sprawcę! Bez Górskiego…!

Nie uświadamiał sobie zupełnie, a gdyby nawet, nie przyznałby się przed samym sobą, że żywi do Henia w gruncie rzeczy sympatię. Wandzię Selterecką poznał, nie dziwiło go, że chłopak dostał na jej tle małpiego rozumu, a zamordowany ogrodnik jakoś w nim sympatii nie budził. Jeszcze druga ofiara, Wiwien Majchrzycka… Nie, Wiwien Majchrzyckiej przyłożyć mu się nie da, ale to małe piwo, skasował ją w nerwach nieboszczyk Krzewiec i sprawa zakończona.

W miłej atmosferze odesłał Henia do aresztu, a szaliczek do laboratorium.

Upojenie przepełniło go do tego stopnia, że przed napisaniem raportu, co z reguły zaliczało się do prac przymusowych i nieprzyjemnych, postanowił uczcić się piwem. Jednym małym, zimnym piwkiem wypić własne zdrowie. Rzetelnym półlitrem zostanie uczczony nieco później, we właściwej chwili, po podpisaniu decyzji prokuratora. I może nawet Górski wróci i weźmie w tym udział!