Zdążył wsunąć papiery do szuflady i podnieść się z krzesła, kiedy zaczęły się schody.
Na komunikat o poczynaniach państwa Pasieczniaków czekałam ze straszliwą niecierpliwością. Wreszcie doczekałam się telefonu.
– Jutro rano wracają do domu – powiedziała Julita. – Złapaliśmy ich jeszcze w hotelu, właśnie dostali wiadomość, że już mogą. Umówiliśmy się z nimi wczesnym popołudniem, Sobiesław nakłamał, że musi z nimi rozmawiać ze względu na brata i aż się dziwię, że tak na to poszli. Od razu się zgodzili.
Wysunęłam przypuszczenie, że może sami byli ciekawi, bądź, co bądź sensacja, i chcą się czegoś dowiedzieć.
– Chyba nie tylko. Mnie się wydali jacyś zaniepokojeni. Dowiedzieć się, tak, to było widać, ale nie z samej ciekawości. Coś mi tu…
– Śmierdzi? – podsunęłam żywiutko, bo Julita się zawahała.
– No, tak jakby. Może to za duże słowo. Ale, wiesz… Na ich miejscu ja bym jednak przedtem wywietrzyła…
– Tam balkon był uchylony – przypomniałam. – Zapewne otworzą szerzej i teraz już ci śmierdzi w przenośni.
– To również miałam na myśli. No nic, Sobiesław będzie rozmawiał, a ja się spróbuję rozejrzeć.
– Okaż przejęcie sytuacją – poradziłam i natychmiast wyobraziłam sobie, jak ja bym to załatwiła. – Odnowić mieszkanie, może nie warto, ile to będzie roboty, rozejrzeć się po wszystkich pomieszczeniach, co przeszło wonią, a co nie, dywany, tkaniny, łatwe do mycia albo trudne, tu współczuć, tu pocieszyć, tu zajrzeć…
– O Boże, ja tak nie umiem. Ale masz rację, takie zainteresowanie… Mam malarza. I pracza dywanów.
– Może się przydać. I najważniejsze, nie zapomnijcie o Brygidzie Majchrzyckiej! Bo jeśli ktokolwiek tu napaskudził, to tylko ona, wybadajcie ich dyplomatycznie!
– Ale jeśli ona jest gdzieś schowana, to nie wiem -powiedziała Julita bezradnie. – To znaczy zapalniczka, nie Brygida Majchrzycka!
I rozłączyła się.
Natychmiast zadzwonił telefon.
– To pani była klientką pana Krzewca, prawda? – odezwała się jakaś pani. – Pani mi powiedziała o jego śmierci, była pani u mnie na Sobieskiego i pytała pani o hutujnię sercowatą, przypomina pani sobie?
Przez ułamek sekundy myślałam, że ta pani ma do mnie jakąś pretensję i niestosownie się wyraża, ale natychmiast kwiknęła pamięć. Jasne, ogrodnictwo przy Sobieskiego, roślinę określiłam mianem ondulowanej hosty, a właścicielkę pamiętałam doskonale.
– Ja, oczywiście. Przykro mi, że z taką informacją przyszłam…
– O, nic takiego, teraz jest gorzej. Cała afera się zrobiła. Czy coś z tego, co pani miała ode mnie, jakoś choruje albo w ogóle zmarniało?
Boże jedyny, co ja miałam od niej…? To jeszcze z poprzedniego miejsca… A, prawda, irysy! I karłowate różyczki, irysy i różyczki posadziłam jako pierwsze, własną ręką, no, prawie własną, do różyczek rękę dołożył pan Ryszard…
– Nie, nic – powiedziałam uczciwie. – Irysy trzymają się doskonale, poza tymi, które zniweczył orzech, a różyczki wręcz szaleją.
– Zaraz. A orzech skąd?
– Od pana Krzewca, rzecz jasna, ale w tym roku go zetnę.
– A on pani nie mówił, że orzech zatruwa…?
– Nie. Od kogoś innego się dowiedziałam. I nie mówmy o tym orzechu, bo mnie może szlag trafić.
– Zgadza się – powiedziała ogrodniczka z mściwym zadowoleniem. – Rozumiem. Ode mnie gówno nie szło. Awantura jest o niektóre zarażone, a zaczął chyba Majda…
– Kto…?
– Maj… No, jeden taki. Chyba najbardziej pechowy klient pana Krzewca, on dostał ten bez z czerwonymi paskami, pamięta pani?
– Do samej śmierci nie zapomnę – mruknęłam pod nosem, ale ogrodniczka słuch miała świetny.
– On też. Od niego się zaczęło i poszło, no, czarna ospa i dżuma ani żadna sepsa to nie jest, ale wyplenić trzeba, kary z tego i koszty, dlatego pytam. Nie ode mnie wychodziło, co straciłam, to moje, ale nie dam się wrobić w rozpowszechnianie zarazy. W razie, czego pani zaświadczy? Dziękuję bardzo!
Rozłączyła się. Nie zdążyłam zastanowić się nad znaczeniem uzyskanej wiedzy, bo zadzwoniła komórka.
– Ciociu, pewnie ciocię zainteresuje – powiedziała z uciechą Marta Małgosi – bo ja specjalnie wstąpiłam do ludzi, jak wracałam od koni, zaciekawiło mnie. Wielka draka!
Któryś już raz w życiu poczułam się jak punkt kontaktowy, zrujnowany grobowiec na starym cmentarzu, względnie inny tego rodzaju wiekowy i zaniedbany obiekt. Postanowiłam w wolnej chwili na wszelki wypadek obejrzeć się w lustrze.
– O rośliny? – odgadłam.
– Mniej więcej. Głównie drzewa i krzewy. Opera, kłócą się wszyscy, ekologia się wmieszała, tak mi się jakoś wydaje, że gdyby ten ogrodnik żył, już by siedział. Czy to naprawdę on rozprowadzał i sprzedawał ludziom zarażone sadzonki? Takie na spalenie?
– On – przyświadczyłam z westchnieniem. – Nie wiem, czy by siedział, raczej rozszarpaliby go na sztuki.
– To chyba ktoś zaczął? Całe szczęście, że parę osób wyłapało zarazę, ale większość ma kłopoty. Aż mi ich żal, chcieli mieć ogród, a mają śmietnik.
– Co młodsi dadzą sobie radę i wyjdą z tego – pocieszyłam ją.
– A starsi?
– Starszych szlag trafi i przeżyją śmierć wśród róż. Też przyjemnie…
Wyłączając komórkę, pomyślałam, że chyba zaliczam się do starszych i powinnam intensywniej zadbać o róże. A, prawda, nie muszę, ominął mnie bez z czerwonym paskiem! Zatem chyba przetrzymam…
Spróbowałam uporządkować nadmiar wiedzy, który się nagle na mnie zwalił. Wyskakiwało z niej nazwisko, Majda. Zaraz, co jest z tym Majda, gdzie on się o mnie obijał?
Do Henia leciał z widłami, kto to mówił? Pan Ryszard? Kojarzy się z Wiwien Majchrzycką, niby, dlaczego…? A, prawda! Sprzedała mu swoją nieruchomość. Skąd ja to wiem…? Od Bożeny Majchrzyckiej, urocza kobieta… Spowodował wybuch roślinnej afery, to od ogrodniczki… A cóż za aktywny facet! Ciekawe, w jakim jest wieku, bo zdrowie musi mieć niezłe i cholernie dużo siły…
Pierwszą kłodę pod nogi rzucił Wólnickiemu wywiadowca, wysłany na ulicę Pąchocką.
– Znalazłem jedną sztukę – oznajmił, zdyszany nieco z pośpiechu.
– No? – spytał Wólnicki podejrzliwie i zatrzymał się przy biurku.
Wywiadowca odsapnął.
– Cholera z tymi ludźmi, jakby nie mogli żyć mniej więcej jak ludzie. Małpa im urodziła bliźnięta. Dopiero teraz normalnie do domu wrócili.
O, Wólnicki nie był pniem umysłowym, wyobraźnię posiadał, różne przenośnie rozumiał, ale bliźnięta urodzone komuś przez małpę, to było trochę za wiele. Adopcja małpich bliźniąt, poród wesołej panienki, czy jak…?
– Jaka małpa? – wyrwało mu się.
– Zwyczajna małpa, taka średnia, nie goryl. W ogrodzie zoologicznym. Podobno te małpy rzadko rodzą bliźnięta, więc siedzieli tam przy niej parę dni prawie bez przerwy i w domu tylko bywali. Właśnie wrócili. Małżeństwo zoologów, znaczy jedno zoolog, drugie weterynarz.
– I co?
– I zoolog, żona, widziała ten samochód.
Wólnicki cofnął się za biurko i usiadł na krześle, pełen złych przeczuć.
– Który samochód? Ty mów wszystko od razu, a nie takimi strzępami.
– Ten na Pąchockiej. Dobra, wszystko od razu – wywiadowca wygrzebał z kieszeni świstek papieru, obejrzał się i przysiadł na krześle dla podejrzanych. – Z początku w ogrodzie zoologicznym siedział sam mąż, weterynarz, a żona, zoolog, czekała na niego w domu, jeszcze nie bardzo zdenerwowana, tylko zniecierpliwiona i niespokojna. Z pieskiem wychodziła i wracała, piesek rozmiaru cielak, mało ruchliwy, bezustannie wyglądała przez okno, bo i o małpę jej chodziło, i o męża. I to było w niedzielę, późne popołudnie i wieczór. Nadjechał samochód, myślała, że to mąż, szary volkswagen, passat, więc już zapaliła gaz pod garnkiem… to ona tak określiła, zapaliła gaz, bo naprawdę kuchnię mają elektryczną. I znów poleciała do okna. Przy końcu ulicy mieszkają, widziała jak wykręcił, zawrócił znaczy, i zatrzymał się po przeciwnej stronie. Godzina była osiemnasta czterdzieści, ciągle patrzyła na zegar. Czekała, żeby mąż wysiadł i nic. Nikt nie wysiadał.
Wywiadowca złapał oddech. Złe przeczucia Wólnickiego wzrosły.
– Do tej pory tak stoi i nikt nie wysiada? – spytał złym głosem.
– Zaraz. Nie. Do osiemnastej pięćdziesiąt pięć. Pomyślała, że rozmawia przez komórkę, potem, że mu się coś stało, zdenerwowała się, już chciała tam lecieć i popatrzeć, ale zadzwonił telefon i okazało się, że to nie mąż, bo mąż dzwoni z ogrodu o tej małpie. Trudny poród, nieprawidłowy. Więc zebrała się w pośpiechu, żeby też tam pojechać, wszystko jej z rąk leciało, a pies właził pod nogi, zadzwoniła po taksówkę, bo samochód wziął mąż, przy oknie rozmawiała, tamten ktoś w passacie ciągle siedział. Taksówce podała adres przy wjeździe do osiedla, żeby się tu nie błąkała po tych ciasnych uliczkach, wybiegła z domu o dziewiętnastej osiem, na passata spojrzała, bo stał dokładnie naprzeciwko jej furtki, przy kierownicy siedział facet. Nie wpatrywała się w niego, widziała go prawie z profilu, ale w oczach jej został. Mocno starszawy, siwy, krótka szczecina na głowie, ciemniejsze, nastroszone brwi, bez zarostu, bez okularów, te brwi miał zmarszczone i wpatrywał się w głąb ulicy. Nos musiał chyba mieć dość duży, bo jakoś dawał się zauważyć, ale nic niezwykłego, ani garbu, ani zadarty, ani czerwony, nos jak nos. Międlił ustami.
– Co znaczy, międlił ustami? Jak międlił?
– A o, tak – rzekł wywiadowca. – Pokazała mi.
I pomiędlił ustami. Ruch był taki, jakby wargi ocierały się o siebie, mamrotały, wykrzywiały lekko i wszystko razem znamionowało złość. Wólnicki przyjrzał się demonstracji z zainteresowaniem.
– Zły był?
– Ona mówi, że chyba tak. Albo zniecierpliwiony. Jakby na kogoś czekał, zły, bo ten ktoś się spóźnia.
– I dlaczego dopiero teraz ona o tym mówi?
– Bo dotychczas prawie jej w domu nie było. Przez tę małpę. Zmieniali się z mężem i nasi ludzie trafili na męża. Był przesłuchiwany, ale o samochodzie i facecie pojęcia nie miał. Żonie o tym nic nie powiedział, chociaż obiecywał, że powie, zapomniał przez tę małpę. Numeru samochodu nie zauważyła, ale na lusterku wstecznym wisiała maskotka, właśnie małpa. Głowę miała pełną małpy, więc zapamiętała. To tyle.