– Skąd pan wie? – zdziwiłam się. – U pańskiego brata śladu bursztynu nie było.
– Owszem, był – wtrąciła cichutko Julita.
Wszyscy spojrzeli na nią, zaskoczeni i zaintrygowani. Pan Ryszard z podejrzliwym wyrazem twarzy. Julita zwróciła się do niego.
– W tym pokoju na górze, nie pamięta pan…? Nie zwrócił pan uwagi. Z klosza od lampy wysypało mi się na nogi i dopiero teraz uświadamiam sobie, co to było. Bursztyn, oczywiście. Wiem przecież, jak wygląda surowy bursztyn, u Joanny widziałam i w naturze… Niedużo, z pół kilo razem i taki drobny, ale był…
– Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi – przyznał pan Ryszard. – Pół kilo drobnego to chyba nie taki wielki majątek…?
– Pierwsze słyszę – skrzywił się Sobiesław. – Jakieś resztki mu zostały czy co? Nigdy tego w domu nie widziałem.
– To skąd pan wie, że miał? I że przehandlował Pasieczniakom?
– Od siostry. Rozmawiałem z nią. Skojarzyły mi się te wszystkie rozmowy, wcześniej z nią i teraz z nimi, przypomniałem sobie, chociaż przedtem przelatywało mi koło uszu i nie pamiętałem. Chyba Mirek wykorzystał jakąś okazję, kupił ten bursztyn bardzo tanio od rybaków nad morzem, od zbieraczy, surowy. Moim zdaniem to był pomysł Pasieczniaka, mieli już na oku ten wyjazd i gość bardzo rozumnie zgadł, na czym tam może zarobić. Przez Wiwien poszło do Mirka, a on… no… co tu gadać, trafił…
To mogłam zrozumieć doskonale. Rasowi bursztyniarze niechętnie wyzbywają się swojego ukochanego towaru, ale w końcu z czegoś żyć muszą, a pan Mirek siłę przebicia posiadał ogromną. Mógł trafić na urodzajny rok i skorzystać z obfitości łupów, ktoś mu sprzedał, może był na bani…
– Oni to wszystko powiedzieli? – spytał Witek z powątpiewaniem.
– Im się wyrywało – odparła Julita. – Czegoś nie wiedzą i koniecznie się chcieli dowiedzieć…
– Z pytań można dużo wywnioskować – dołożył Sobiesław.
– Z jakich, na przykład, pytań tak wam ładnie wyszło?
Julita i Sobiesław zaczęli odpowiadać jedno przez drugie.
– Koniecznie chcieli wiedzieć, czy policja robiła dokładną rewizję w naszym domu i czy nie znaleźli czegoś niezwykłego…
– Bo coś niezwykłego mogłoby naprowadzić na ślad mordercy…
– Czy przesłuchiwali wszystkich wspólnych znajomych…
– Jakich wspólnych znajomych? – wtrąciła się podejrzliwie Małgosia.
– No właśnie, ja też o to spytałam – wyznała ze skruchą Julita. – Zdziwiłam się i tak mi się nietaktownie wyrwało. A tej Pasieczniakowej wyrwało się chyba z rozpędu, że chociażby pan Majda albo pan Węzeł…
– On był spokojniejszy, ona bardziej zdenerwowana, ale tu ugryzła się w język…
– Zaraz – przerwał pan Ryszard, zaskoczony. – Węzeł? Henio Węzeł? A cóż on tu ma do rzeczy?
– A co? – zainteresowałam się. – Henio nazywa się Węzeł?
– Ten Henio od Wandzi? – upewniła się Małgosia. – Ten, co przyjechał na Dawidy?
– I teraz siedzi?
– To kierowca – powiedziała Julita. – Też jej się to wyrwało.
– No to jasne, że Henio! – zdenerwował się pan Ryszard. – Wspólny znajomy? Czyj?
– Chyba Wiwien i pana Mirka…
– Czy ta baba zwariowała…?!
Popatrzyliśmy wszyscy na siebie wzajemnie.
– Coś mi się widzi, że wymieniła razem najgorszych wrogów pana Mirka – zauważył słuchający z zaciekawieniem Tadzio i wygarnął sobie trochę bobu do miseczki.
– W ogóle samych wrogów – poprawiłam. – Wzajemnych. Wszyscy przeciwko wszystkim. Majda leciał do Henia z widłami.
– A skąd wam się wziął bursztyn? – uparł się Witek.
– Z przypadku – odparła żywo Julita. – Ona miała na sobie wisior prawie taki piękny, jak te, które robi ta twoja Beata. Aż zwróciłam uwagę i wtedy ona powiedziała, że to właśnie robota jej męża.
Beata… Rany boskie…!
– A w Kalifornii bursztyn, wbrew pozorom, jest mało znany – podjął Sobiesław, co odruchowo potwierdziłam, kiwając głową. – Wiem, byłem tam.
Samo się nasuwało, że te jego niezwykłości musiały być bursztynowe. To skąd go wziął, z Pacyfiku wyłowił? Przemycili, nie wiem, jakim sposobem, ale parę kilo powinni mieć. Stąd przestrach na tle przewożenia, myśmy mieli na myśli zapalniczkę dla Majchrzyckiej, a oni przemyt bursztynu.
– Jeśli brali surowy, na trzy lata potrzebne im było najmarniej dziesięć kilo, a może i dwanaście… – stwierdziłam z lekkim roztargnieniem, bo rzuciła się na mnie Beata i na chwilę wyłączyła mnie z tematu.
Plastyczka, złotniczka, obdarzona nieziemskim talentem, Jezus Mario, miałam do niej zadzwonić natychmiast po przyjeździe, czekała z prawie gotową biżuterią na drobne uzupełnienie, które leżało w mojej garderobie. Zapomniałam, jak świnia, wyleciała mi z głowy! Pracowała wyłącznie w natchnieniu, jeśli jej przeszło, miesiącami potrafiła nie tknąć roboty, a materiał dla niej był u mnie może ją wybiłam ze szwungu, sklerotyczka obrzydliwa…!
Pełna wstrętu do siebie, podjęłam obowiązki aktualne.
– … to wielki wór, no, dwa mniejsze, po jednym na łba, ale i tak, jeśli im się udało, to tylko psim swędem. Od nas, bo w innych krajach bursztyn mają w nosie. Nie narkotyk, nie wybucha, nie żyje…
– A co do Mirka – ciągnął Sobiesław ponuro – przypomniało mi się więcej. Za którymś poprzednim pobytem robiłem mu zdjęcia bryłek bursztynowych. Ja, przyznaję, zdjęcia zrobię wszystkiemu, bez względu na to, co to jest i do czego komuś potrzebne, nie słuchałem gadania, ale jednak wpadło mi w ucho i okazuje się, że zostało. Teraz dopiero się odzywa. Coś mówił o wspaniałym interesie, zdobył bursztyn prawie darmo, od jakiegoś moczymordy nad morzem, próbował mnie wypytywać, gdzie i jak ten bursztyn idzie, wiedział przecież, że jeżdżę po świecie. I tyle. Nawet nie wiem, co mu wtedy odpowiedziałem, pewnie nic, ale skojarzenia pchają się same.
– Aż mi się w głowie nie mieści – oznajmiła gniewnie Małgosia. – Bo te pytania o rewizję też się kojarzą, czy to znaczy, że oni mieli więcej tego bursztynu? Nie zabrali wszystkiego i resztę ukryli? Gdzie? U wrogów?
– U wspólnych znajomych – wytknął jadowicie Witek.
– A z podsłuchanego gadania wynika, że komuś za coś nie zapłacili – przypomniałam. – Komu i za co?
– Z wielkiej i nieudolnie ukrywanej radości, że mój brat nie żyje, wnioskuję, że jemu – rzekł sucho Sobiesław. – Chociaż może się mylę. Ale na pewno nie będę się upominał.
– A pańska siostra?
– Gabriela? Chyba się czegoś domyśla. Zapewne błędnie, w każdym razie nie wypowie ani jednego słowa, które by kalało pamięć brata. To ja jestem od szargania świętości. Ale bursztyn u Mirka widziała, dużą ilość, jej zdaniem, z grzeczności pośredniczył w cudzym interesie.
Wszystko razem wydało nam się nieopisanie pogmatwane i skomplikowane. Nic do niczego nie pasowało, afera na aferze jechała, w niczym nie pomagając, w dodatku skromną aferkę przemytniczą państwa Pasieczniaków wręcz pochwalałam. Bądź, co bądź zrobili niezłą reklamę bursztynowi, niech im będzie na zdrowie i niepotrzebnie się boją. W najmniejszym stopniu nie wyjaśniało to kwestii zniknięcia mojej zapalniczki.
Sedno rzeczy ubrał w słowa Tadzio.
– No dobrze, tu bursztyn, tu długi, tu wrogowie, tu niesłusznie zakiblowany ten jakiś Henio, ale gdzie zapalniczka?
– Zaraz, teraz wykończmy Szrapnela! – zażądałam gniewnie. – Co o nim dokładnie wiadomo?
Odpowiedzieli mi równocześnie Sobiesław, Małgosia i Witek. Wiedza Małgosi i Witka pochodziła od Marty, Sobiesława od policji.
Szrapnel znalazł żyłę złota. Okazał się głównym źródłem zaopatrzenia pana Mirka w buble roślinne i chyba twórcą procederu, w który pan Mirek wszedł z wielkim zapałem, zyskując sobie tylu wrogów, ilu tylko się dało. Co przy tym myślał, Bóg raczy wiedzieć. Ich wzajemne stosunki nie były nam dokładnie znane i już zdążyła we mnie błysnąć myśl, żeby mojej zapalniczki szukać u Szrapnela, ale od razu zgasła, bo Sobiesław miał chwilę natchnienia.
Podsunął mianowicie fotografowi możliwość obdarowania Szrapnela przez pana Mirka jakimś prezentem. Gliny wiedziały, iż z domu denata wyszła zapalniczka stołowa, dręczyła ich chyba nie bardziej niż mnie i z wielką zaciekłością przeszukały Szrapnelowe domostwo. Rezultatów przeszukania fotograf jeszcze nie znał, jednakże zgodziłam się na nie poczekać, nie wkraczając osobiście.
– Na wszelki wypadek ja bym to gdzieś schowała – poradziła Małgosia, wskazując palcem tę drugą zapalniczkę na stole. – Po cholerę w ogóle ona tu stoi, przecież i tak się nie zapala.
– Schowaj ją tak, żeby łatwo znaleźć – zaproponował Witek. – Przepadnie na lata. Nic nie ginie równie dobrze, jak to, co się chowa, żeby łatwo znaleźć.
Obiecałam, że tak zrobię. Szrapnel poniekąd znalazł swoje miejsce, z kolei uczepiłam się Majdy.
– Czka mi tu tym Majda coraz gęściej. Też bym chciała wiedzieć, kto to w ogóle jest, bo od jednej facetki słyszałam, że on zaczął awanturę. Od bzu, więc bardzo go popieram. Panie Ryszardzie…?
– Henio byłby do tego potrzebny – zakłopotał się pan Ryszard. – Ja go w życiu na oczy nie widziałem, tyle wiem, że Henio do niego jeździł, sadzonki mu przywoził, coś zabierał, pojęcia nie mam. Henio się skarżył i bardzo przepraszam, na pana Mirka pomstował, bo za wszystko spaskudzone Majda jego się czepiał. Ostatnio… zaraz. Coś mi wpadło w ucho. Ale to nie do Henia było, Henio tylko słyszał…
Czekaliśmy cierpliwie, a pan Ryszard wytężał pamięć. Dla wszystkich było jasne, że lepiej zapewne pamięta sprawę izolacji w ogrodzeniu niż roślinne żale jakiegoś Majdy.
– Coś mu wyrosło – rzekł wreszcie. – Nie wiem, co to było czy jest. Jakoś tak… Ja i od pani o tym słyszałem, blisko było jedno od drugiego i tylko dzięki temu tak mi się majaczy. Henio coś mówił… Majda w coś nie wierzył… No nie, nie przypomnę sobie, ale że jak się przekona, to go zabije. Tyle mi utkwiło, takie słowa, jak się przekona, to go zabije. I więcej z siebie nie wyduszę, choćbym pękł, a z zapalniczką to nie ma nic wspólnego.