Informacja natychmiast skojarzyła mi się ze śmierdzącym powojowatym zielskiem. Czyżby Majda rozsiał to sobie, nie wierząc w woń? Pan Mirek mu tego dostarczył? Niemożliwe, pan Mirek nie działał filantropijnie, za tę odrobinę nasionek nie mógł zażądać wielkich sum, na plaster mu było zasmrodzić posiadłość Majdy bez korzyści własnych? Okropność.
Nagle przyszło mi coś do głowy. Boże drogi, może stąd pochodzi generalna klęska okradzionych? Jeśli odzyskanie utraconego drogą kradzieży mienia napotyka tak potworne trudności, rzeczywiście, jakim cudem jakakolwiek instytucja mogłaby ludziom cokolwiek zwracać? Czego ja się czepiam, jakiej znowu sprawiedliwości mi się zachciało…?!
Ale instytucja działałaby jawnie. Miałaby prawo do przeszukań. U złodzieja, u jego rodziny, u przyjaciół… A my, co?
– Tam jest dużo zakamarków? – zwróciłam się do Julity. – Szuflad, szafek…?
Julita z miejsca odgadła sens pytania.
– Przeciętnie. Ale przecież nie mogłam im grzebać po szafkach i szufladach. I tak szłam do tej łazienki najwolniej jak mogłam i okrężną drogą, patrzyłam po kątach, ale nie. Nigdzie jej nie było.
– Moim zdaniem, tej zapalniczki tam nie ma -zawyrokował Sobiesław. – Nie mają z nią nic wspólnego, jeśli ta cała Wiwien gdzieś ją wetknęła, to bez ich wiedzy.
– Będą odnawiać? – zainteresowała się Małgosia.
– Będą z pewnością, bo jednak odór został.
Wszystkie trzy popatrzyłyśmy na pana Ryszarda takim wzrokiem, że ugiął się od razu.
– No dobrze, ja mogę, moimi ludźmi, ale to tak ni przypiął ni wypiął? Z drabiną ich tam wyślę bez żadnej umowy? Nie znam ludzi! Jak pani to sobie…
– Umawiał się pan wcześniej z Wiwien Majchrzycką!
– W życiu jej na oczy nie widziałem! W ogóle baby nie znam!
– Nie szkodzi. Oni o tym nie wiedzą. Umawiał się pan z nią dwa tygodnie temu, że teraz właśnie pan przyjdzie i umówi się konkretnie, no, więc pójdzie pan i może złapią haczyk…
– Taki porządny odnowiciel, który przychodzi punktualnie sam z siebie, to czyste złoto – poparła mnie Małgosia zachęcająco.
Pan Ryszard złamał się ostatecznie. Faktem było, że przy odnawianiu i zabezpieczaniu mebli mogli zajrzeć wszędzie, a w końcu zapalniczka to nie diament rąbnięty ze skarbca koronnego i nikt po tajnych sejfach nie będzie jej ukrywał. Nie kradziona przecież, to znaczy owszem, kradziona, ale kradzieżą pan Mirek z pewnością się nie chwalił, a jeśli inicjatywa ogólnie wyszła od Brygidy Majchrzyckiej, Pasieczniakowie o niczym nie mieli pojęcia. Rzeczywiście Wiwien mogła bez ich wiedzy…
Sobiesław miał już chyba dosyć związków swojego brata z Wiwien Majchrzycką.
– Ten Majda nie ma alibi – oznajmił nagle.
Sześć par oczu wpatrzyło się w niego z ogromnym znakiem zapytania, a podnosząca się z kanapy Małgosia zastygła w połowie ruchu.
– Nawet herbaty sobie zrobić nie mogę, bo ciągle się coś wykrywa!
– Daj tę szklankę, ja ci zrobię – zaofiarował się znad bufetu Witek.
– No! – pogoniłam niecierpliwie. – Majda nie ma alibi. Skąd pan wie?
– Od Kazia. Od tego fotografa. Sprawdzali alibi i cztery osoby nie mają, dwie baby i dwóch facetów, baby mi się pomyliły, ale co do facetów, to Henio i Majda.
– Henia złapali, więc Majdzie odpuszczą – rzekł z goryczą pan Ryszard.
– Otóż nie wiem. Chyba nie. Ale jeśli my tu sobie wyobrażamy, że Mirek mógł ją komuś dać dla świętego spokoju, to, dlaczego nie Majdzie? Mówi pani, że Majda zaczął rozróbę, może chciał go ułagodzić?
Pomysł mi się spodobał. Przywiązałam się już wprawdzie do wersji Brygida-Wiwien-Pasieczniakowie, ale Majda też wydał się niezły. Z punktu wyobraziłam sobie, jak pan Mirek mizdrzy się do rozwścieczonego Majdy, jak go nakłania, żeby zamknął gębę, wizje roztacza, na osłodę prezent przynosi… Nie znałam Majdy, jego alibi nic mnie nie obchodziło, ale znałam pana Mirka i scenę widziałam jak na ekranie.
– Gdzie on mieszka, ten Majda?
Małgosia chwyciła kartkę pana Ryszarda.
– Badylarska! Gdzie to jest?
– Mniej więcej Włochy – wyjaśnił Witek, wracający z herbatą dla niej. – Albo Ursus, zależy, który numer. Niech to ktoś weźmie ode mnie.
– Pojechałabym tam… – mruknęłam, wzięłam od niego szklankę i postawiłam przed Julitą. Małgosia bez słowa przysunęła ją do siebie.
– Żeby przeszukać jego dom?
– Nie, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Jeżeli dostał bez z czerwonym paskiem, z łatwością znajdę z nim wspólny język. Zapalniczki, jeśli ją ma, nawet nie będę kradła, zwyczajnie wymienię na tę pana Mirka. Jeśli pan pozwoli?
Sobiesław nie chciał być niegrzeczny, powstrzymał wzruszenie obydwoma ramionami i wzruszył tylko jednym.
– Jak dla mnie, może ją pani wrzucić do Wisły…
– Co też pan, to pamiątka! – oburzył się Tadzio. – Dwa trupy i do Wisły…?
– To, kto jedzie? I kiedy?
Cztery osoby natychmiast zgłosiły swoje kandydatury. Upierałam się przy sobie ze względu na wspólny język, Małgosia i Julita sprzeczały się o palmę pierwszeństwa z racji winy, Sobiesław czuł się odpowiedzialny za brata. Pan Ryszard siedział cicho, pełen nadziei, że ominie go odnawianie u Pasieczniaków, które pasowało mu akurat jak pięść do nosa, a Witek z góry godził się z decyzją większości. Tadzio z najgłębszym żalem musiał jechał do pracy.
– Ale poczekajcie jeszcze chwilę, bo może ona się znajdzie u tego Szmermela, czy jak mu tam – rzekł na odchodnym. – A, Szrapnel… Pan mówi, że pan się dowie. Nie wiadomo, kto tu z brzega i kto z tym Szrapnelem znajdzie wspólny język…
Wypowiedź przyjęliśmy jako niezwykle rozsądną.
Do Beaty zadzwoniłam natychmiast po ich wyjściu. W domu nikt nie odbierał, komórkę miała wyłączoną. Cholera.
Spać poszłam jako odrażająca świnia.
Afera gospodarcza uwolniła Wólnickiego od przeklętego Szrapnela, którego oddał kolegom z prawdziwą przyjemnością. Jako sprawca zabójstwa odpadał, w niedzielę, bowiem znajdował się w Radomiu, co poświadczyła nawet policja drogowa. Jednakże jego powiązania z denatem istniały, nie bez powodu Szrapnel dzwonił do nieboszczyka jak szaleniec, mógł dużo wiedzieć, w przeciwieństwie do Majchrzyckiej był żywy i zeznania składał, Wólnicki nie wypuścił go zatem z ręki całkowicie. Dwa wydziały wymieniły się informacjami, ponadto w przeszukaniu posiadłości aferzysty uczestniczył człowiek komisarza. Człowiekiem był fotograf, który zgłosił się na ochotnika i uparł przy rozrywce, co Wólnickiego mocno zdziwiło, ale jeszcze mocniej ucieszyło, bo na brak rąk, nóg i głów do pracy cierpiał przez cały czas swojej walki o sukces.
Henia Węzła miał, ale nie udało mu się usiąść na laurach i czuł się coraz bardziej zdenerwowany.
Teraz szukał reumatyka. Do idiotycznych poszukiwań zmusił go olejek kamforowy. Przesłuchany w tej kwestii Szrapnel przysiągł na wszystkie świętości, że reumatyzmu w życiu nie miał, nie ma i mieć nie będzie, tak mu dopomóż Bóg!
Rodzina, całe otoczenie i lekarz domowy potwierdzili, wątroba owszem, ciśnienie też, ale reumatyzm w żadnym wypadku.
Olejku kamforowego od wieków na oczy nie widzieli. I nie wąchali!
W miejscu zamieszkania Szrapnela rzeczywiście po olejku kamforowym nawet śladu nie było. Fotograf potwierdził zeznania, w trakcie przeszukania węszył na prawo i na lewo, ale nic nie poczuł.
Ponadto szukano małpy. Z dobrego serca cała drogówka zgodziła się spoglądać na maskotki w przejeżdżających i zatrzymywanych samochodach, bo co im szkodziło. Jeden rzut oka, nie majątek.
Ponadto Wólnickiemu nosem wyszły wysiłki przy ustalaniu do końca alibi osób, zamieszanych w sprawę. Cykało mu to alibi jak zepsuty zegarek, wymagało potwornych wysiłków, zabierało czas, a w dodatku sam już nie był pewien, czy rzeczywiście warte jest takiej ceny. Gdyby nie to, że w grę wchodziły kobiety, a to naprawdę wyglądało na damską zbrodnię…
Jednakże obie podejrzane baby, okazało się, były widziane.
Tej u wróżki w Aninie przyjrzała się zakochana para, skryta w żywopłocie. Para nie bardzo pchała się do zeznań, młodociany wiek skłaniał ją do tajenia uczuć, co nie przeszkodziło w najmniejszym stopniu oglądaniu facetki, dzwoniącej do furtki i oblatującej dom wróżki dookoła. Żeńska połowa zakochanej pary uczyniła nawet wzgardliwą uwagę, głupia ona musi być, ta jakaś, skoro pcha się do wróżb w tak nieodpowiedni dzień, i lekka sprzeczka na temat niedzieli pozwoliła obydwojgu zapamiętać scenę. Rzecz wyszła na jaw z opóźnieniem i wyłącznie dzięki szkolnym debatom w kwestii czarnej i białej magii, które to debaty wyłowiła w końcu wywiadowczym.
Dama wielce ruchliwa nie wiadomo, dlaczego koniecznie chciała ukryć swój pobyt w miejscach nader kontrastowych, mianowicie najpierw w kościele, a potem w podrzędnej spelunie, gdzie startowało do niej dwóch osobników, bardzo, ale to bardzo nieskłonnych do zwierzeń. Dociśnięci porządniej, zgodnie wyznali, że była, zaloty odrzuciła i z całą pewnością żadnej donicy przy sobie nie miała. Bardziej zrozumiała już wydawała się chęć ominięcia wizyty na samym skraju ulicy Pąchockiej. Udała się tam do pana Mirka, z daleka ujrzała samochody policji i natychmiast uciekła.
Damy, zatem odpadły. Pozostał Majda, który ględził o spacerach dla zdrowia. Niemożliwe, żeby w gęsto zaludnionym mieście, a choćby i na obrzeżach, nikt człowieka nie widział, chyba, że ten człowiek specjalnie skradał się po zakamarkach, co w wykonaniu Majdy wydawało się wątpliwe.
Komisarz znalazł się już prawie na dnie przygnębienia, gotów był wręcz poprzestać na Heniu i zaryzykować potworną kompromitację, gotów był zamknąć także tego śpiącego kretyna, który w końcu nie wiadomo czy na pewno spał, kiedy Kasia Sążnicka w przededniu porodu błysnęła mu nagle niczym gwiazda na firmamencie.
– Znalazłam twój odcisk – oznajmiła przez telefon.
– Chodź i sam zobacz. I pośpiesz się, bo takie mam wrażenie, że jutro już będę nieczynna.
Z niejasnym przekonaniem, iż sam o tym nie wiedząc, ma jakiś nagniotek na którymś palcu u nogi, Wólnicki popędził do Kasi.
– Ty wiesz, dlaczego ja to robię – wyznała na wstępie. – Mówiłam ci, mam słabość do demonicznych i ciekawi mnie osobiście, kto jednego takiego usunął ze świata. Ciągle wracam do tej twojej postrzępionej makulatury, zdaje się, że odwalam za ciebie trzy czwarte roboty, wyniki z laboratorium już prosto do mnie przysyłają, i proszę! Przyjrzyj się.