Wólnicki chciwie przyjrzał się pokrywającej stół dokumentacji. Kasia lubiła porządek, rozłożyła ją na dwie części. Jedna zawierała w sobie zdjęcia wszelkich śladów, znalezionych na miejscu przestępstwa, druga odciski palców wszystkich osób, połapanych przez technika. Mimo oporów, z jakimi przystępował do tej pracy, wykonał ją rzetelnie i systematycznie, z dwojga złego, bowiem wolał już daktyloskopować całe społeczeństwo niż włazić Wólnickiemu na oczy i pod rękę. Zdjęcia były wyraźne, popodpisywane, podzielone na żony, mężów, narzeczonych, wielbicieli i rodziny.
Po stronie przestępczej wyróżniała się samotna podobizna jednego palca, opisana jako jedyny wyraźny ślad linii papilarnych, zdjęty z kawałka donicy fajansowej, rozbitej na głowie ofiary.
Po stronie podejrzanych Kasia równie pięknie ułożyła komplet dziesięciu palców, z których wyróżniła jeden, identyczny z tym z donicy. Powiększenie wykluczało wątpliwości.
– Czyje to…?! – wycharczał strasznie Wólnicki, zanim zdążył przeczytać opis: odciski palców Wiesławy Majdy, żony Antoniego Majdy, zdjęte ze szklanego blatu stolika.
Zatchnęło go i milczał przez chwilę.
– Myślisz, że to ta Wiesława kropnęła denata? – spytała ciekawie Kasia.
Wólnicki ochłonął.
– Nic nie myślę. To znaczy nie, coś muszę myśleć. Do głowy by mi nie przyszło… Rany boskie, a ten Węzeł tam był…
– Mnie się wydaje, że to jednak nie ona.
– Tylko, kto? Macała tę skorupę, nie?
Kasia rozejrzała się i starannie odcisnęła swoje pięć palców na doniczce z paprotką, ozdabiającą półkę za jej plecami.
– Puknij się. I teraz ktoś to weźmie w rękawiczkach i rozwali globus naszemu staremu. I co? Będzie na mnie?
Wólnicki oprzytomniał już całkowicie.
– To zależy, w jakim momencie rozwali, bo może akurat będziesz wić dziecię…
– Co będę…?
– No, tak się chyba mówi, powiła dziecię? Albo mówiło kiedyś. Więc ty będziesz wić, a on będzie walił, odpadasz. Ale i tak polecę cię przesłuchać.
– Mam nadzieję, że nie w trakcie wicia – skrzywiła się Kasia. – Bierz ten chłam, bo już nic więcej się z tego nie wydoi. Majda, zwracam ci uwagę, jest cennym świadkiem w tej aferze zielarskiej, na moje oko to awanturnik i swego nie daruje. Nie znam człowieka, ale na twoim miejscu pogadałabym z nim…
Wólnicki sam się zdziwił, że dotychczas tego nie zrobił. I właściwie, dlaczego? A, prawda, nie zdążył. Uczepił się Henia z szaliczkiem, cały szczęśliwy, czepiał się Wandzi Seltereckiej, Wiwien Majchrzyckiej, tego Gwiazdowskiego z samochodem… Skąd mu się to wzięło…?
Nagle uświadomił sobie, że to przez tę Gabrielę cholerną, siostrę denata. Pozwolił się jej zasugerować, czarnowłosa morderczyni, złapana prawie na gorącym uczynku, adoratorki brata, teraz szalik odrzuconego wielbiciela… Jakiego tam znowu odrzuconego, na własne oczy widział Wandzię we łzach, uwieszoną na szyi Henia, ejże, czy przypadkiem nie dał się skołować jak neptek debilowaty…?
Zdecydował się jechać do tego Majdy natychmiast. Szarego passata z małpą szuka całe miasto, znajdą, nie znajdą, Majdę trzeba załatwić!
O wczesnym poranku Sobiesław doniósł, że u Szrapnela mojej zapalniczki nie znaleziono. Został nam Majda.
Koło południa pojechaliśmy, zgodnie z ustaleniami, w pięcioro, i w samochodzie Witka zrobiło się trochę ciasno. Poszliśmy na tę niewygodę, bo kto, jak kto, ale Witek z pewnością umiał tam trafić.
Pierwsze, co ujrzałam, to ślady małego i nędznego pogorzeliska u stóp potężnej kępy bambusa i w jednym mgnieniu oka pojęłam, co też Majdzie, zapewne pod wpływem pana Mirka, wyrosło. Konsekwencją zrozumienia była cała reszta i trochę mnie przymurowało.
Obok pogorzeliska grzmiała awantura.
Cztery osoby okazywały sobie wzajemnie żywe niezadowolenie słownie i w pewnym stopniu czynnie, szarpiąc się za ręce i rękawy, wyrywając sobie wiaderka, węże ogrodowe, naczynia nasuwające myśl o benzynie, i odpychając się od kępy. Nie była to młodzież, dwie dość korpulentne panie w wieku zdecydowanie powyżej pięćdziesiątki, dwóch panów solidnie zbudowanych, po sześćdziesiątce, jeden prawie łysy, a drugi siwy, wszyscy jednakże pełni młodzieżowego wigoru. Słowa przeplatały się gęsto, utrudniając dokładne wyłapanie treści, i wyglądało na to, że kłótnia idzie o żywioł. Jedne osoby spragnione były ognia, a drugie przeciwnie.
Chyba sercem byłam po stronie tych pierwszych. Rozum szemrał politowaniem.
Podeszłam bez pośpiechu, wdzięcznie i delikatnie, reszta towarzystwa za plecami nie obchodziła mnie, bo już zdążyłam zaangażować się w scenę.
– Pan Majda? – zwróciłam się głosem trąby jerychońskiej w przestrzeń pomiędzy dwoma panami, co sprawiło, że spojrzeli na mnie obaj i nadal nie wiedziałam, który z nich jest Majda. – Niech pan da spokój, to nic nie pomoże, szkoda ziemi. Choćby pan cały ogród spalił, to też na nic, draństwo wyrośnie dookoła i jeszcze gorzej będzie.
– A mówiłam…! – krzyknęła we wzburzeniu jedna z dam.
– Co mówiłaś, co mówiłaś, trzeba było wcześniej mówić! – odkrzyknął jeden z osobników, ten siwy, w znacznie większym wzburzeniu i już wiedziałam, że Majda to on. – To, co pani uważa, że co ja mam z tym zrobić?! – To było do mnie. – Trzy tygodnie…! Trzy tygodnie i trzy metry…!!!
Spróbowałam złagodzenia.
– Przesadza pan, najwyżej półtora. Górą pan w ogóle nic nie zyska, są tylko trzy sposoby.
– Jakie sposoby?! Niech mi ktoś raz powie, jakie sposoby są na tę zarazę?!!!
– Już mówię. Jeden, to koparka mechaniczna. Drugi, ekipa ruskich bezrobotnych, zatrudnionych na akord. Trzeci, obetonować dookoła cementem czterysta pięćdziesiąt, gęsto zbrojonym, na głębokość trzy i pół metra. No dobrze, cztery. Daje rezultat, jak Boga kocham, gwarantowane!
– Bo co ci do głowy wpadło…! – zaczęła gwałtownie druga dama, dzierżąca w dłoniach węża ogrodowego.
– Trawa!!! – ryknął strasznie pan Majda. – To miała być trawa pustynna!!! Koparka! Cały ogród mi zniszczy! Skąd ja wezmę tych ruskich…?!!!
– Spokojnie, jeśli istnieje jeszcze jakiś sposób, ja się dowiem, zadzwonię. Jeśli może to pana pocieszyć, znalazł się pan w licznym i doskonałym towarzystwie, cała Dania się na to narwała. Chyba jeszcze mają kłopoty, ale już coś robią.
– Beton!!! – ryczał dziko pan Majda, waląc w ziemię łopatę. – Jaki beton, do ciężkiej cholery…?!
– Na konstrukcje mostowe…
– Słyszysz przecież, ruskich, pani mówi…
– To ma korzenie do środka ziemi…!!!
– Ależ nie, tylko na półtora metra! Z tym, że żadne chemikalia, żadne trucizny na to nie działają…
– I pan Krzewiec to panu posadził? – odezwała się za mną Małgosia, jakoś niemiłosiernie, kąśliwie i bez współczucia.
Pan Majda wydał z siebie kolejny ryk, jeszcze potężniejszy i zamierzył się na nią łopatą. Witek zapewne nie chciał zostać wdowcem, zdążył chwycić za stylisko. Dama z wężem siknęła z nagła strumieniem wody, niewątpliwie z zamiarem ukojenia uczuć pana Majdy, ale trafiła głównie Sobiesława i Julitę, na adresata poszło ledwo trochę. Pierwsza dama wspomogła Witka, usiłując wydrzeć panu Majdzie łopatę z rąk, kopnęła przy tym bańkę i woń benzyny przygłuszyła wonie przyrody.
– Ale poradziłam coś panu, nie?! – wrzasnęłam z wyrzutem. – Powiedziałam, co się z tym robi! I wiem, co mówię! Własną ręką się z tym użerałam! Też mam ogród!
Pan Majda nagle osłabł.
– I ma to pani u siebie…?
– Co pan…? Za kretynkę mnie pan uważa? W życiu…! Po moim trupie!
– Kurwa mać…
I na to wkroczył komisarz Wólnicki. Możliwe, że już od paru chwil oglądał spektakl i zorientował się w scenariuszu, ale nie okazał tego po sobie.
– Pan Antoni Majda? – spytał grzecznie.
Pan Majda spojrzał na niego z żałosną nadzieją.
– Skąd się bierze koparkę mechaniczną? – spytał w zamian.
Pożałowałam, że nie przyjechał z nami pan Ryszard, który dostęp do koparek mechanicznych miał w małym palcu, i ręka mi sama skoczyła w kierunku komórki. Pohamowałam się, bambus rośnie wściekle szybko, ale nie do tego stopnia, żeby przed wieczorem załatwić całe miasto. Zdążę, a w ostateczności może straż pożarna albo pogotowie kanalizacyjne…
– Chciałbym z panem zamienić kilka słów. Pan pozwoli ze mną…
Zostaliśmy sami, o ile samotnością można nazwać zebranie towarzyskie w liczbie dziewięciu osób, bo jakoś nieznacznie dobił do nas sierżant. Przez chwilę wszyscy wydychali z siebie emocje, a Julita i Sobiesław usiłowali strząsnąć z odzieży wodę.
– O mój Boże, bardzo przepraszam – powiedziała skruszona pani ze szlauchem. – Ja na Antosia chciałam. On zawsze taki nerwowy…
– Zanim się człowiek obejrzy, już tak wybucha – dodała z troską druga dama i podniosła naczynie z resztkami benzyny. – Dawno doktor mówi, żeby nie dusił w sobie, bo wylewu może dostać, no to tak nie dusi i nie dusi. Co ja się z tym mam, to niech ręka boska broni, a już ten ogród, to jego oczko w głowie… Zaraz, a ten pan, to, kto?
Zwróciła nagle uwagę na Sobiesława i obejrzała go bardzo podejrzliwie. Gdyby nie śmierć ogrodnika, o której wieść z pewnością do niej dotarła, prawdopodobnie wzięłaby go za pana Mirka i gruchnęła tą żelazną bańką. Prawie jej ręka drgnęła.
– Pani pozwoli, Sobiesław Krzewiec – przedstawił się Sobiesław pośpiesznie. – Rozumiem, że tu mój brat zawinił, niezmiernie mi przykro i najmocniej państwa za niego przepraszam. Ale osobiście nie mam z tym nic wspólnego.
– Podobny pan. Chociaż nie całkiem…
– Chciałem jednakże o coś zapytać…
– By pan chociaż o tę koparkę się postarał – przerwała karcąco dama ze szlauchem. – Albo o tych ruskich. Ale…! Dlaczego ruskich?
– Bo jak już robią, to robią – wyjaśniłam. – Trzy razy lepiej niż nasi, to niezwykle wytrzymały naród, może się dokopią do końca korzeni. A ten pan rzeczywiście nic nie zawinił, jest fotografikiem i w ogóle go nie było w Polsce, trzy czy cztery dni temu przyjechał.