Zabrałam ze stołu zapalniczkę i postawiłam ją na półce pod ścianą, żeby nie gnębiła nas swoim widokiem. Komisarzowi się w końcu udało, mnie nie.
Witek, jak zwykle, wspierał się łokciami o bufet nad naszymi głowami. Twierdził, że pracę ma w zasadzie siedzącą, więc bardzo chętnie sobie postoi, tym bardziej, że z tego miejsca ma blisko do lodówki z napojami.
– Nie wiem, czy to już koniec – rzekł ostrzegawczo. – Ta zapalniczka, jak dotąd, wykończyła dwie osoby, a ciągle jej nie ma. Kto będzie trzeci?
– Kracze – skrytykowała go Małgosia.
– To uważasz, że u kogo jeszcze może być? – zainteresował się Tadzio. – Bo ani u ofiar, ani u sprawcy jej nie znaleźli?
– Może źle szukali…
– To szczęście, że ten Majda się przyznał! – westchnął pan Ryszard. – Henio już był ugotowany, a ja miałem same kłopoty z transportem. Wypuścili go, ale bardzo niechętnie.
– Bo chyba łatwiej im było uwierzyć w motywy uczuciowe niż roślinne – powiedziałam w zadumie. – Z miłości i zazdrości od wieków zabijali się gęsto, nikt nikogo dotychczas nie zabił za bambus. O ile wiem.
– I dla pieniędzy…
– Pieniędzy to się tu nachapali, że ho, ho – mruknął Witek i zagrzechotał lodem w szklance. – Lepiej by się im opłaciło chodzić z kopytem po prośbie.
Wtrąciła się zgnębiona Julita.
– Sobiesław mówi, że szukali porządnie. Powiedz im to jeszcze raz, ze szczegółami!
– Zgadza się – wsparł ją Sobiesław. – Uczuliłem Kazia, bez skutku. Nigdzie nie było, ani u Majchrzyckiej… ci Pasieczniakowie do bursztynu się przyznali, a do zapalniczki nie, to znaczy, mnie się przyznali, bo Mirek im obiecywał drugi taki wór i mieli nadzieję, że gdzieś to jest, a tymczasem było ledwo trochę drobiazgu… Cholera, przez tyle lat się odcinałem, a teraz za niego oczami świecę…! W każdym razie zapalniczki się wyparli. U Majdy też nie było, przekopali wszystko…
– A Majdowa żona przysięgła, że na oczy czegoś takiego nie widziała – przypomniała Małgosia.
– U Krystyny szukałem osobiście – ciągnął zmartwiony Sobiesław. – Chętnie mi pozwoliła, chociaż z góry wiedziała, że nie ma. U tej Wiesi… Wandzi… Jak jej tam, dziewczyny Henia…?
– Sam tam byłem – podjął pan Ryszard. – Sam szukałem, bo gliny nie chciały, Henio szukał, Wandzia, ta jej szefowa, ogrodniczka, po rodzinie pytała, wszyscy chyba z tego zgłupieli, bo skoro Wandzia wiedziała, że jej nie ma, to, co? Pan Mirek potajemnie ją tam ukrył? I po jakiego grzyba?
Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Komisarz Wólnicki mógł sobie kwiczeć ze szczęścia, wiedzieliśmy już, że ambicją wiedziony, uparł się znaleźć sprawcę zbrodni przed powrotem z urlopu swojego zwierzchnika, Górskiego, stąd przeraźliwy chaos, jaki w dochodzenie wprowadził, no dobrze, znalazł. Górski miał wrócić pojutrze. I co nam z jego sukcesu?
Aferę botaniczną udało się rozpętać, już zaczęli likwidować tę jakąś zarazę, ale to właściwie zasługa Majdy, nie nasza. O bursztynie Pasieczniaków nikt z nas słowa nie powie, bo tak się ten nasz bursztyn marnuje, że przyda się każda odrobina korzyści. Reklama w Kalifornii, proszę bardzo, czysty zysk. Julita i Sobiesław… a owszem, z tego może coś sensownego wyniknąć, wygląda nawet na to, że już wynika, bez mojej zapalniczki zaś w życiu by się nie zetknęli!
Tylko gdzie, do stu piorunów jest ta cholerna zapalniczka…?!
Brzęknął gong u furtki i prawie natychmiast szczęknęły otwierane drzwi. Beata! Zerwałam się z kanapy.
– Bardzo cię przepraszam, już tydzień temu powinnam była zadzwonić!
– Nic nie szkodzi, o, cześć wszystkim, jeszcze zdążę bez żadnego problemu. To ja cię przepraszam…
– A ty mnie, za co?
– Za niedopatrzenie. Ale nadrobiłam!
Tadzio przeniósł się na kanapę, zrobił jej miejsce na fotelu. Beata grzebała w torbie, wyciągając pudełka, torebki i paczuszki.
– Jeszcze tylko jej brakowało tutaj, zaraz po tej zbrodni – zauważyła złośliwie Małgosia. – Popatrzcie, też czarna i w czerwonym!
Dopiero teraz zauważyłam, że Beata się przemalowała, pół roku temu była jasnoruda, teraz wróciła do własnej czerni włosów. W czerwonej bluzeczce kolorystycznie pasowała do Julity w pierwotnej wersji, pomyślałam, że Małgosia ma rację, komisarz dostałby chyba obłędu na widok tylu podejrzanych. Wedle zeznań siostry denata pana Mirka trzasnęła dziewczyna czarno-czerwona…
– Pokaż, czym prędzej, co masz! – wykrzyknęła z szalonym zainteresowaniem Julita, znająca doskonale twórczość Beaty.
Beata wyciągnęła ostatni pakunek, największy, odwinęła serwetkę śniadaniową i postawiła na stole moją zapalniczkę.
Milczenie nagle zapadło straszliwe.
– Oczyściłam ją, tak jak chciałaś, rzeczywiście całe srebro sczerniało, zupełnie inaczej teraz wygląda, o, popatrz…
Odwróciła ją do góry dnem. Srebrny pasek z dedykacją zalśnił blaskiem nowości. Milczenie panowało nadal.
– Te dwa z boku, miałam z nimi trochę kłopotów, bo nie chciałam dotknąć drewna, ale udało się. Nie chcę się chwalić, ale uważam, że bardzo ładnie wyszły.
– Skąd to masz? – spytała nagle Małgosia bardzo dziwnym głosem.
Beata zawahała się na moment. Odstawiła zapalniczkę i sięgnęła po następny pakuneczek.
– Och, to już chyba powiem prawdę. Zapomniałam o niej oczywiście – wyznała ze skruchą. – I głupio mi było się przyznać, więc specjalnie po nią przyjechałam. Wiedziałam, że lada chwila wracasz… Miałam nadzieję, że ktoś tu będzie, Małgosia albo Witek, okazało się, że akurat jest cały tłum i panowało takie zamieszanie, że już nie… szukałam… nikogo…
Przerażająca cisza dotarła do niej. Też na chwilę zamilkła, patrząc na resztę z niepokojem.
– Coś niedobrze…? Naprawdę głupio mi było… Bo przecież obiecałam ci… Nie zabrałam jej, jak tu byłam ostatnim razem i rozmawiałyśmy o tym, to skleroza… Więc przyjechałam. Cały dom otwarty i wszyscy się kręcili, zakradłam się, złapałam ją i uciekłam, miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważy i nie posądzi mnie o kradzież. Przecież i tak powinnam ją mieć u siebie…
– Jezus, Mario… – powiedziała Julita ze zgrozą.
Pan Ryszard uruchomił się pierwszy.
– To jednak Henio miał rację – zauważył triumfująco. – Pani Julita rzeczywiście wychodziła dwa razy. Nie znał pani Beaty, a kolory zobaczył te same. Niegłupi chłopak, nie zwolnię go za nic w świecie.
Odblokowało mnie i złapałam dech.
– Boże jedyny! Absolutnie i na śmierć o tym zapomniałam! To ten śmietnik na stole, niczego nie sprzątnęłam…! Wyjechałam następnego dnia rano, byłam pewna, że wzięłaś wszystko…!
– Z wyjątkiem kurczaczków – bąknęła Beata nieśmiało.
– Ochchch… cholera…!
Kurczaczki…! Piekielne, żółciutkie kurczaczki…! Żeby je piorun strzelił, Beata miała zamówienie na koszyczek wielkanocnych kurczaczków z bursztynu, jakaś głupia osoba z polonii amerykańskiej żebrała to ze łzami w oczach, płaciła straszne pieniądze, na dwa malutkie, ostatnie kurczaczki zabrakło jej surowca, a ja miałam akurat bursztyn w idealnym kolorze. Ktoś miał jechać do Stanów z tym draństwem i to już była ostatnia chwila, dlatego umówiłam się, że zadzwonię natychmiast po powrocie!
To, dlatego uporczywie czepiało się mnie to idiotyczne skojarzenie, zapalniczka z kurczaczkami…!
Stłumiłam jęki.
– Leży ten bursztyn dla ciebie, zapakowany oddzielnie, w torebeczce, czekaj, przyniosę, weź go od razu, bo znów się zapomni. Bierz natychmiast, schowaj do torby!
Wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Wszyscy, z wyjątkiem Sobiesława, wiedzieli doskonale, że już dawno krzywiłam się na poczerniałe ze starości srebro, że już dawno zamierzałam je oczyścić. I nikt, ale to nikt kompletnie tego nie pamiętał!
Gdybym bodaj wysiliła się nieco i uściśliła skojarzenie…! Jeden telefon do Beaty wystarczał, żebyśmy nie wygłupiali się z matactwami i mieszaniem w zbrodnie, mógł sobie Majda zabijać ogrodnika bez naszego udziału! I mógł pan Mirek odpychać Wiwien, ile mu się podobało, też bez nas, może nieszczęsny komisarz Wólnicki miałby łatwiejszą robotę i mniejszy galimatias…!
No tak, ale wtedy nie spotkaliby się Julita z Sobiesławem…
Wyłącznie arcydzieła Beaty zdołały ukoić nasze uczucia. Dwa naszyjniki, trzy wisiory, jeszcze kilka drobiazgów, a cóż za cudowności ona robiła! Stanowczo powinna zastąpić pana Pasieczniaka w Kalifornii.
Sięgnęłam po tę drugą zapalniczkę, nielegalną, podwędzoną nieboszczykowi.
– Niech to ktoś ode mnie zabierze. Nie życzę sobie w ogóle na to patrzeć. Panie Sobiesławie, w spadku ona się należy panu.
Sobiesław nie chciał.
– Mowy nie ma. Do Mirka też nie należała. Ta idiotka mu ją wtryniła, a nawet nie wiem, czy to było jej. Kto ją przywiózł? Brygida. Dla kogoś…
– Dla tego spadkodawcy, jak mu tam było, Wiśniewski.
– To właściwie czyje to teraz jest? – zainteresował się Tadzio.
– Spadkobiercy. Młodego Majchrzyckiego.
– Podzielił mienie z Wiwien! Miała prawo obdarować pana Mirka!
– Miała czy nie miała, istnieją przecież jeszcze jacyś Majchrzyccy? Znalazła ich pani? Może oni powinni to dostać?
– O, rzeczywiście. Już lecę do nich z komunikatem, że ją rąbnęłam ofierze zbrodni i oszukiwałam policję z całej siły…
– To nie ty ją rąbnęłaś, to my…
– Ściśle biorąc, ja – rzekł zimno pan Ryszard. -I wcale nie zamierzam się do tego przyznawać. I w ogóle nie wiem, jak pani im to wytłumaczy, chyba że chce ją pani podrzucić tym ludziom potajemnie.
– To może ja nie będę na razie zabierał z powrotem wytrychów? – spytał Tadzio z uciechą.
Na myśl, że mielibyśmy teraz zacząć się zakradać do obcych osób w celu wzbogacenia ich podejrzanym mieniem, zrobiło nam się trochę słabo. Trudno było przy tym ustalić, kto właściwie miałby to robić. W tle majaczyła Brygida Majchrzycka, kojarzyła się z Wiwien, wizja była zupełnie okropna i w rezultacie nadłamała się zasadnicza część towarzystwa.
Sobiesław zgodził się wziąć zapalniczkę.