– Szczury są klasycznym nosicielem zarazków dżumy -
odpowiedział Jack. – Jestem pewny, że są i tutaj, jeśli się wie, jak je rozpoznać, to znaczy chciałem powiedzieć: znaleźć.
Kelley zwrócił się do Clinta Abelarda:
– Czy sądzi pan, że szczury mogą mieć coś wspólnego z tym przypadkiem dżumy? – zapytał.
– Nie zacząłem jeszcze dochodzenia – odpowiedział zapytany – a nie zamierzam zgadywać, jednak nie bardzo chce mi się uwierzyć, że w sprawę wplątane są szczury. Jesteśmy na szóstym piętrze.
– Sugeruję, aby złapał pan kilka szczurów, i radzę poszukać ich w najbliższym sąsiedztwie – odezwał się Jack. – Przede wszystkim trzeba sprawdzić, czy zaraza nie opanowała populacji miejskich gryzoni.
– Chciałbym już wreszcie skończyć tę dyskusję o szczurach – wtrącił Kelley. – Raczej proszę mi powiedzieć, co możemy zrobić dla ludzi, którzy zetknęli się z chorym.
– To moje zadanie – odezwała się doktor Zimmerman. – Oto co zaleciłam…
Kiedy pani doktor relacjonowała swoje posunięcia, Abelard skinął na Jacka, aby wyszedł z nim z pokoju pielęgniarek.
– Jestem epidemiologiem – warknął wściekłym szeptem Clint.
– Nigdy tego nie kwestionowałem – odpowiedział spokojnie Jack. Był jednak zaskoczony i zdezorientowany gwałtowną reakcją Clinta Abelarda.
– Jestem specjalistą w poszukiwaniu źródeł choroby w wielkich skupiskach ludzkich – dodał Clint. – To moja praca. Pan natomiast, pan jest koronerem…
– Błąd – przerwał mu Jack. – Jestem lekarzem sądowym, specjalistą w patologii. Pan jako lekarz powinien to wiedzieć.
– Lekarz sądowy czy koroner, nie dbam o to, jak siebie tam nazywacie – lekceważąco odparł Clint.
– A ja owszem – rozeźlił się Jack.
– Istota sprawy kryje się w tym, że pańskie kompetencje dotyczą zmarłych, a nie pochodzenia choroby.
– Znowu błąd. Zajmujemy się martwymi, by przemówili do żyjących. Naszym celem jest powstrzymać śmierć.
– Nie wiem, jak dosadniej wytłumaczyć panu różnicę -rozdrażnionym głosem odpowiedział Clint. – Poinformował nas pan, że człowiek zmarł na dżumę. Doceniamy to i nie zamierzamy wtrącać się w pańską pracę. Teraz przyszła kolej na mnie. Mam się dowiedzieć, jak się nią zaraził.
– Próbuję jedynie pomóc – wyjaśnił Jack.
– Dziękuję, ale jeśli będę potrzebować pańskiej pomocy, sam o nią poproszę – zakończył rozmowę Clint i pomaszerował w stronę pokoju 707.
Jack przyglądał się odchodzącemu, kiedy jego uwagę odwróciło jakieś poruszenie z tyłu. Z pomieszczenia na zapleczu pokoju pielęgniarek wyszedł Kelley i natychmiast obstąpili go ludzie, z którymi rozmawiał wcześniej. Jack był pod wrażeniem, widząc, jak na twarz prezydenta szpitala błyskawicznie wraca sztuczny uśmiech i z jaką łatwością unika odpowiedzi na kolejne pytania. W kilka sekund poradził sobie z pytającymi i już był na korytarzu w drodze do windy i dalej do biur administracji szpitala, które zapewniały mu bezpieczny azyl.
Doktor Wainwright i doktor Zimmerman opuścili pokój zajęci dyskusją. Natomiast Kathy McBane wyszła sama, Jack więc zastąpił jej drogę.
– Przykro mi, że jestem zwiastunem złych wieści – zagaił.
– Niech pan nie przeprasza. Uważam, że to my powinniśmy panu podziękować.
– No cóż, to niefortunna sprawa – przyznał Jack.
– Chyba najgorsza, z jaką się zetknęliśmy, odkąd jestem członkiem komitetu – stwierdziła. – A zdawało mi się, że zeszłoroczna seria zakażeń żółtaczką była czymś naprawdę złym. Nawet mi się nie śniło, że kiedyś zetknę się z przypadkiem dżumy.
– Jakie Manhattan General ma doświadczenie w sprawie chorób szpitalnych? – zapytał Jack. Kathy wzruszyła ramionami.
– Dokładnie takie, jakie może mieć każdy duży, specjalistyczny szpital. Mieliśmy odpornego na metycylinę gronkowca. Oczywiście to stały problem. Rok temu mieliśmy również przypadek zainfekowania pałeczkami jelitowymi za pośrednictwem pudełka na mydło chirurgiczne. Zaowocowało to całą serią pooperacyjnych infekcji, zanim odkryliśmy przyczynę.
– A zapalenia płuc? Takie jak w tym przypadku.
– O tak, z nimi także się zetknęliśmy – przyznała Kathy. -
Szczęśliwie nikt nie zmarł. Przeważnie były to przypadki właśnie pałeczek, ale dwa lata temu mieliśmy także przypadki choroby legionistów.
– Nie słyszałem o tym.
– Utrzymali sprawę w tajemnicy. Udało się, bo nikt nie umarł. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o kłopocie, w jaki wpadliśmy pięć miesięcy temu na oddziale intensywnej opieki. Straciliśmy trzech pacjentów z powodu zapalenia płuc wywołanego jelitowcem. Musieliśmy zamknąć oddział do czasu, aż odkryliśmy, że niektóre z naszych aerozoli z lekami stosowanymi na rany uległy skażeniu.
– Kathy! – zabrzmiał ostro czyjś głos.
Jack i Kathy gwałtownie odwrócili się i ujrzeli stojącą za nimi doktor Zimmerman.
– To poufne informacje – pouczyła Kathy doktor Zimmerman.
Początkowo Kathy chciała powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale w końcu rozmyśliła się.
– Mamy pracę do wykonania – powiedziała pani doktor. – Pozwól do mojego gabinetu.
Jack, pozostawiony nagle sam sobie, zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Przez chwilę wahał się, czy wrócić do pokoju 707, ale przypomniawszy sobie tyradę Clinta, pomyślał, że lepiej zostawić faceta samego. A poza tym intencją Jacka było sprowokowanie Kelleya, nie Clinta. Wreszcie wpadł mu do głowy pewien pomysł: pouczająca może się okazać wizyta w laboratorium. Skoro pani doktor Zimmerman przyjęła postawę zdecydowanie obronną i ani ona, ani ktokolwiek inny nie jest gotowy, by wziąć na siebie winę, to zapewne zostanie ona zrzucona właśnie na laboratorium. Przecież to oni przeoczyli ten przypadek i nie postawili właściwej diagnozy.
Jack wypytał o drogę do laboratorium i zgodnie ze wskazówkami zjechał na pierwsze piętro. Okazał oznakę lekarza sądowego i nie musiał długo czekać na rezultaty. Doktor Martin Cheveau, kierownik laboratorium, zjawił się osobiście i zaprosił Jacka do swojego gabinetu. Był niskim mężczyzną o bujnej, ciemnej fryzurze i wąsikach jakby narysowanych kredką.
– Słyszał już pan o przypadku dżumy? – zapytał Jack bez ogródek, gdy tylko znaleźli się sami w gabinecie.
– Nie, gdzie? – odpowiedział pytaniem Martin.
– Tu, w Manhattan General. Pokój 707. Dziś rano zajmowałem się pacjentem.
– O nie – jęknął Martin. Westchnął głośno. – To nie zwiastuje nic dobrego. Jak się nazywał?
– Donald Nodelman.
Martin obrócił się z krzesłem do biurka i włączył komputer. Na ekranie szybko pojawiły się wyniki wszystkich badań Nodelmana z całego okresu pobytu w szpitalu. Martin przerzucał strony, aż dotarł do wyników mikrobiologicznych.
– Widzę, że wykonywaliśmy badania plwociny pokazujące słabe bakterie Gram ujemne – zauważył Martin. – Próbowaliśmy także wyhodować kultury bakterii, ale po trzydziestu sześciu godzinach nie było żadnych rezultatów. To, jak sądzę, powinno było nam coś podpowiedzieć, szczególnie, że podejrzewaliśmy pseudomonas. Przecież pseudomonas bez problemów wyhodowalibyśmy w trzydzieści sześć godzin.
– Pomocne byłyby na pewno badania Giemsa lub Waysona. Można by postawić ostateczną diagnozę.
– Bez wątpienia tak – zgodził się Martin. Odwrócił się w stronę Jacka. – To straszne. Jestem wielce zakłopotany. Niestety, to przykład tego rodzaju zdarzenia, które zachodzić będą coraz częściej. Administracja naciska na nas, abyśmy obcinali wydatki, chociaż nasz przerób ciągle wzrasta. To śmiertelna kombinacja, jak pokazuje ten przypadek. I tak się dzieje w całym kraju.