– Warren!
– Czołem. Jak leci?
– Nieźle – odparł Twin.
Zgodnie z rytuałem uniósł prawą rękę, Warren zrobił to samo i przybili piątkę na przywitanie. Był to tylko pozornie gest przyjazny, podobny do podania sobie ręki przez przedstawicieli dwóch rywalizujących ze sobą banków.
– To David – Warren przedstawił swego kompana.
– A to BJ – Twin przedstawił swego, wykonując nieznaczny ruch głową.
David i BJ czujnie się obserwowali, ale nie ruszali się i nic nie mówili.
– Posłuchaj, człowieku – zaczął Twin. – Pozwól, że powiem od razu jedną rzecz. Nie wiedzieliśmy, że ten doktor mieszka na waszej ziemi. To znaczy, może wiedzieliśmy, ale nie sądziliśmy, że to ważne, skoro chodzi o białasa.
– Co was łączy z doktorem? – zapytał Warren.
– Łączy? Nic nas nie łączy. Nie mam z nim żadnych układów.
– To dlaczego chcesz go zdmuchnąć?
– Takie małe zlecenie. Przyszedł do nas kiedyś taki gość, co niedaleko mieszka, i zaproponował sałatę za ostrzeżenie doktorka, żeby nie wtykał do czegoś nosa. Ale on nie usłuchał, więc gość zjawił się drugi raz i zaproponował więcej za załatwienie doktora.
– Więc twierdzisz, że doktor nie miał z wami żadnych układów? – zapytał jeszcze raz Warren.
– Kurwa, nie – roześmiał się Twin. – Nie potrzebujemy w interesie jakichś pieprzonych doktorów.
– Powinieneś najpierw przyjść do nas – stwierdził Warren. – Powiedzielibyśmy ci o doktorze. Gra z nami w kosza od czterech czy pięciu miesięcy. Jest w porządku. Przykro mi z powodu Reginalda, ale nie doszłoby do tego, gdybyśmy porozmawiali.
– Żałuję dzieciaka. To nie powinno się zdarzyć. Problem w tym, że się cholernie wkurzyliśmy z powodu Reginalda. Nie mogliśmy uwierzyć, że brat zabił Reginalda za jakiegoś białego doktora.
– Rachunki są więc wyrównane – oznajmił Warren. – Nie liczymy ostatniego wieczoru, ale to nas nie dotyczy.
– Wiem. Możesz sobie wyobrazić tego doktora? Jak kot z dziewięcioma życiami. Jak, do cholery, ten gliniarz tak szybko zareagował? Zdaje mu się, że jest Wyatt Earp czy jaka inna cholera.
– Chodzi o to, że między nami jest zawieszenie broni – powiedział Warren.
– Cholerna racja, stary. Nigdy więcej brat nie strzeli do brata. Mamy z tym już dość kłopotów.
– Ale zawieszenie oznacza, że zostawiacie w spokoju także doktora – dodał Warren.
– Interesuje cię, co się stanie z tym facetem?
– Tak.
– Stoi. Forsa nie jest warta wojny.
Warren wyciągnął dłoń w kierunku Twina. Ten przybił i wyciągnął swoją. Warren powtórzył gest. Umowa została przypieczętowana.
– Trzymaj się zdrowo – powiedział Warren.
– Ty też, człowieku.
Warren skinął na Davida. Ruszyli w stronę Washington Arch, gdzie zaczynała się Piąta Avenue.
– Poszło nieźle – skwitował Dawid. Warren wzruszył ramionami.
– Wierzysz mu? – zapytał Dawid.
– Tak, wierzę. Może i handluje narkotykami, ale głupi nie jest. Jeżeli trwałoby to dłużej, wszyscy musielibyśmy zapłacić.
Rozdział 32
Środa, godzina 17.45, 27 marca 1996 roku
Jack nie czuł się dobrze. Zaczęły go boleć mięśnie, cały był zdrętwiały. Siedział w samochodzie dłużej, niż się spodziewał. Obserwował wchodzących i wychodzących klientów lombardu. W sklepie nigdy nie było tłoku, ale ruch klientów utrzymywał się na stałym poziomie. Większość z nich nie znajdowała się w najlepszej kondycji, sądząc po stanie ubrania. Dla Jacka stało się jasne, że sklep prowadzi uboczną działalność, zapewne nielegalną loterię, może handel narkotykami.
Okolica nie należała do przyjemnych. Zauważył to już przedtem z okien taksówki. Zapadający zmrok skłaniał go do powrotu do domu. Ktoś próbował się włamać do jego samochodu. Wsunął cienką, długą metalową listwę między szybę a drzwi i próbował je otworzyć. Dopiero gdy Jack zastukał w okno, a złodziejaszek przekonał się, że wóz już ma właściciela, przestraszony uciekł.
Jack często sięgał po tabletki do ssania. Przynosiły mu nieznaczną ulgę. Gardło bolało jednak nadal i do tego pojawił się kaszel. Nie jakiś trudny do zniesienia, raczej suchy, krótki. Ale tylko pogarszał stan gardła, drażniąc je, i Jack rzeczywiście zaczął się obawiać, że złapał grypę od Glorii Hernandez. Chociaż dzienną dawkę rymantadyny stanowiły dwie tabletki, kiedy pojawił się kaszel, Jack zażył trzecią.
Już zamierzał przyznać, że jego sprytny plan z paczką spalił na panewce, gdy nadszedł właściwy klient. Mężczyzna w pierwszej chwili nie wzbudził zainteresowania Jacka. Nie spodziewał się przede wszystkim, że ten ktoś przyjdzie pieszo. Mężczyzna ubrany w kurtkę narciarską z kapturem, przypominającą okrycia Eskimosów. Spotykało się tu wielu podobnie ubranych ludzi. Ale kiedy wyszedł ze sklepu, w ręku trzymał paczkę. Mimo bladego światła i odległości Jack rozpoznał ją po nalepkach i etykietach. Przydały się.
Musiał szybko podjąć decyzję, gdyż mężczyzna żwawym krokiem oddalał się w stronę Bowery. Jack nie spodziewał się, że przyjdzie mu śledzić pieszego. Nie wiedział, czy lepiej wysiąść z wozu i iść ostrożnie za mężczyzną, czy krążąc po okolicy wozem, starać się utrzymać go w polu widzenia.
Doszedł do wniosku, że wolno poruszająca się furgonetka wzbudzi więcej podejrzeń niż pieszy, wysiadł więc i poszedł za mężczyzną w kapturze, utrzymując odległość. Doszli do Eldridge Street. Mężczyzna skręcił w prawo. Jack dobiegł do narożnika. Wychylił się zza węgła i dostrzegł, że tamten wchodzi do domu po drugiej stronie ulicy.
Jack szybkim krokiem podszedł do budynku. Miał pięć pięter, jak sąsiednie domy. Na każdym piętrze zauważył dwa wielkie okna, rozmiarami przypominające wystawy sklepów. Po bokach, z każdej strony były mniejsze okienka. Zygzak schodów przeciwpożarowych ciągnął się od góry budynku do końca pierwszego piętra z lewej strony fasady domu. Ostatnia ich część, drabina z przeciwwagą, sięgała teraz około czterech metrów nad chodnik. Pomieszczenia na parterze były do wynajęcia, o czym informowała wywieszka przyczepiona do szyby okna po jej wewnętrznej stronie.
Jedyne światła paliły się w oknach na pierwszym piętrze. Z miejsca, w którym stał, wydawało się, że znajdują się tam jakieś pomieszczenia gospodarcze, lecz nie miał pewności. Nie dostrzegł żadnych firanek czy innych oznak domowej atmosfery.
Kiedy tak stał, obserwując budynek i zastanawiając się, co robić dalej, rozbłysły światła na ostatnim piętrze. Zauważył kogoś w małym oknie po lewej stronie. Nie był w stanie ocenić, czy to mężczyzna, którego śledził, ale tak podejrzewał.
Rozejrzał się, czy nie jest obserwowany, i upewniwszy się, że wszystko w porządku, wszedł zdecydowanym krokiem do bramy, w której zniknął mężczyzna z przesyłką.
Znalazł się w małym przedsionku. Po lewej stronie na ścianie wisiały cztery skrzynki na listy. Tylko na dwóch były nazwiska. Pierwsze piętro zajmował G. Heilbrunn, lokatorem czwartego był R. Overstreet. Żadnego laboratorium.
Wewnętrzne drzwi do budynku były zamknięte. Z boku dostrzegł domofon z czterema przyciskami. Zawahał się, gdyż nie bardzo wiedział, co miałby powiedzieć, aby go wpuszczono. Stał tak dłuższą chwilę, zastanawiając się, lecz nic nie przyszło mu do głowy. Nagle zauważył, że skrzynka na listy dla lokatora z czwartego piętra jest nie domknięta.
Już zamierzał do niej zajrzeć, gdy nagle otworzyły się wewnętrzne drzwi. Przestraszyło to Jacka i odskoczył na bok. Zachował jednak trzeźwość umysłu i stał odwrócony tyłem do osoby, która weszła. Nie chciał zdradzać swej tożsamości. Osobnik, najwyraźniej zmieszany niespodziewaną obecnością kogoś w bramie, błyskawicznie minął Jacka i wybiegł na ulicę. Jack kątem oka zauważył ten sam kaptur zimowej kurtki. Sekundę później mężczyzny nie było.