Выбрать главу

– Może na tym obszarze jest więcej domostw – zastanowił się Dick. – Kto wie? To przecież może być wioska.

Ron wzruszył ramionami.

– Może i tak. Ale nikt nie chce się o tym przekonywać. Jeśli ktoś z odpowiedniego urzędu zwietrzy tę sprawę, zatrzymają budowę rurociągu do nowego pola. A to oznaczałoby klęskę, ponieważ musimy skończyć rurociąg przed zimą, a u nas zima zaczyna się w sierpniu.

Ron zwolnił i przyglądał się teraz uważnie poboczu drogi. Nagle zahamował tuż przy małym kopcu. Przytrzymał Dicka za ramię, dając mu do zrozumienia, żeby nie ruszał się ze swojego miejsca, i obejrzał się za siebie, czy nikt nie nadjeżdża. Upewniwszy się, że są sami, wygramolił się z jeepa i gestem nakazał Dickowi zrobić to samo.

Sięgnął do tyłu samochodu i wyciągnął dwie stare, pobrudzone błotem peleryny i rękawice robocze. Wręczył Dickowi jeden komplet.

– Będziesz tego potrzebował – wyjaśnił. – Znajdziemy się poniżej wiecznej zmarzliny. – Znowu sięgnął do jeepa i wyjął dużą, wielce użyteczną w podobnych wyprawach latarkę. – W porządku – odezwał się wyraźnie podenerwowany. – Nie powinniśmy tutaj zbyt długo zostawać. Nie chcę, żeby ktoś przejeżdżający drogą zaczął się zastanawiać, co też tu się, do diabła, wyprawia.

Ron ruszył na północ od drogi, a Dick podążył za nim jak za przewodnikiem. W nie wyjaśniony sposób zmaterializował się nagle obłok komarów i bezlitośnie zaatakował intruzów. Wpatrując się przed siebie, Dick dostrzegł zamglony brzeg w odległości około pół mili. Domyślił się, że to musi być wybrzeże Morza Arktycznego. Gdziekolwiek spojrzeć, nie było ucieczki od monotonii płaskiej, chłostanej wiatrem, niczym nie wyróżniającej się tundry sięgającej aż po horyzont. Nad głową, krzycząc ochryple, krążyły morskie ptaki.

Kilkanaście kroków od drogi Ron zatrzymał się. Jeszcze raz rzucił spojrzenie w stronę samochodu, skłonił się i złapał za krawędź sklejki pomalowanej w barwy otaczającej ich tundry. Odciągnął płytę na bok i odsłonił głęboką na ponad półtora metra jamę. W północnej ścianie dołu znajdowało się wejście do wąskiego tunelu.

– Wygląda, jakby chata została pogrzebana przez lód -zauważył Dick.

Ron skinął głową.

– Podejrzewamy, że w czasie jakiegoś szczególnie potężnego sztormu fala przyniosła tu kawał pływającego pola lodowego.

– Grobowiec zbudowany przez naturę – powiedział Dick.

– Jesteś pewny, że chcesz to zrobić? – zapytał Ron.

– Nie bądź głupi – odparł krótko Dick i włożył pelerynę z kapturem oraz rękawice. – Przeleciałem tysiące mil. Idziemy.

Ron wlazł do dziury i stanął na czworakach. Zniżając się jak mógł najbardziej, wczołgał się do tunelu. Dick posuwał się tuż za nim. Poza niesamowitą, pełną grozy sylwetką Rona niewiele mógł dostrzec. Ciemność obejmowała go coraz bardziej niczym ciężki, lodowaty koc. W słabnącym świetle dostrzegł jeszcze, jak jego oddech zamienia się w kryształki lodu. Dziękował Bogu, że nie cierpi na klaustrofobię.

Dwa metry dalej ściany tunelu rozchodziły się. Podłoga także schodziła w dół, dając im dodatkowe trzydzieści centymetrów przestrzeni nad głowami. Otwór miał teraz mniej więcej metr wysokości i metr szerokości. Ron przesunął się pod ścianę, więc Dick mógł podczołgać się tuż obok.

– Cycki starej wiedźmy mają w sobie więcej ciepła niż ta dziura – stwierdził Dick.

Snop światła z latarki Rona ożywiał kąty pomieszczenia, oświetlając krótkie, pionowe wzmocnienia wykonane z żeber białuchy.

– Złamały się pod ciężarem lodu jak zapałki – powiedział Ron. – Gdzie są mieszkańcy? – zapytał Dick.

Ron skierował światło w stronę dużego, trójkątnego kawałka lodu, który najpewniej wpadł do chaty przez dach.

– Po drugiej stronie tego – odpowiedział i wręczył przyjacielowi latarkę.

Dick wziął ją i poczołgał się we wskazanym kierunku. Choć tak bardzo nie chciał dopuścić do siebie złych myśli, czuł się coraz gorzej.

– Jesteś pewien, że to bezpieczne miejsce? – zapytał w końcu.

– Niczego nie jestem pewien. Może tylko, że tak to wyglądało przez ostatnie siedemdziesiąt pięć lat albo coś koło tego.

Trudno było przecisnąć się obok bryły brudnego lodu. Gdy Dick znalazł się w połowie drogi, oświetlił przestrzeń za lodowym głazem.

Zaparło mu dech w piersiach. Stęknął tylko cicho z niedowierzaniem. Zdawało mu się, że jest na wszystko przygotowany, jednak wrażenie wywołane przez drżące światło było bardziej upiorne, niż się spodziewał. Spoglądało na niego blade oblicze zamarzniętego, brodatego, odzianego w futro mężczyzny. Siedział prosto. Oczy miał otwarte. Swym zimnym błękitem wyzywająco wpatrywały się w Dicka. Dookoła ust i nosa osadził się różowy szron.

– Widzisz wszystkich troje? – z ciemności dobiegło pytanie Rona.

Omiótł światłem całą przestrzeń. Drugie ciało leżało na wznak. Jego dolna połowa szczelnie zamknięta była w lodowym futerale. Trzecie ciało, podobnie jak pierwsze, było oparte o ścianę w pozycji półsiedzącej. Obaj byli Eskimosami z charakterystycznymi rysami twarzy, ciemnymi włosami i oczami. Obaj także mieli różowy szron dookoła ust i nosa.

Dickiem niespodziewanie wstrząsnęło obrzydzenie. Nie spodziewał się po sobie podobnej reakcji, na szczęście szybko minęła.

– Widzisz gazetę? – znowu zapytał Ron.

– Jeszcze nie – odpowiedział Dick i skierował światło na podłogę. Zobaczył zmrożone rumowisko. Wszystko przemieszane razem i skute lodem: ptasie pióra, zwierzęce kości.

– Leży w pobliżu brodacza – podpowiedział Ron.

Zaświecił w okolice stóp człowieka rasy kaukaskiej. Natychmiast zauważył gazetę z Anchorage. Nagłówek wspominał o wojnie w Europie. Nawet z miejsca, w którym się znajdował, potrafił odczytać datę: 17 kwietnia 1918 roku.

Wygramolił się zza głazu do przedniej części komory. Pierwsze przerażenie minęło. Teraz czuł wyłącznie podniecenie.

– Chyba miałeś rację – powiedział do Rona. – Wygląda, jakby cała trójka zmarła na zapalenie płuc i data dokładnie pasuje.

– Wiedziałem, że to cię zainteresuje.

– To bardziej niż interesujące – odparł Dick. – To może okazać się życiową szansą. Potrzebuję piłę.

Z twarzy Rona odpłynęła cała krew.

– Piłę? – powtórzył z przerażeniem. – Żartujesz sobie. Musisz żartować.

– Sądzisz, że przepuszczę taką okazję? Niedoczekanie twoje. Potrzebuję nieco tkanki płucnej.

– Jezu Chryste! – stłumionym głosem zawołał Ron. – Lepiej, jeśli jeszcze raz obiecasz, że nigdy nikomu nie powiesz!

– Już raz obiecałem – odpowiedział Dick, wyraźnie poirytowany zachowaniem Rona. – Jeżeli znajdę to, czego się spodziewam, zachowam do mojej kolekcji. Nie martw się. Nikt się nie dowie.

Ron pokręcił głową.

– Czasami zdaje mi się, że jesteś nie z tej ziemi.

– Szkoda czasu, idziemy po piłkę – odpowiedział Dick. Oddał Ronowi latarkę i ruszył do wyjścia.

Godzina 18.40, Chicago, lotnisko O'Hara

Marilyn Stapleton pomyślała o ostatnich dwunastu latach życia męża i poczuła łzy w oczach. Wiedziała, że gwałtowne zmiany, które spotkały ich rodzinę, najmocniej uderzyły w Johna, jednak przecież musiała jeszcze myśleć o dzieciach. Spojrzała na dwie dziewczynki siedzące w poczekalni i nerwowo przyglądające się mamie. Czuły, że ich życie znajduje się na krawędzi. John chciał, aby przeprowadziły się do Chicago, gdzie rozpoczął specjalizację z patologii.

Marilyn przeniosła wzrok na twarz męża. Zmienił się przez te ostatnie kilkanaście lat. Ufny, powściągliwy mężczyzna, którego poślubiła, zamienił się w zgorzkniałego i niepewnego człowieka. Zrzucił dwadzieścia pięć funtów, niegdyś rumiane, pełne policzki zapadły się, sprawiając, że wyglądał na wychudzonego, zmizerowanego, dopasowanego do nowej osobowości.

Marilyn pokręciła głową. Z trudem przywoływała wspomnienia sprzed dwóch lat, kiedy tworzyli wizerunek idealnej, odnoszącej sukcesy rodziny z przedmieścia, on – rozkwitająca praktyka okulistyczna, ona – pewna pozycja na wydziale literatury angielskiej Uniwersytetu Illinois.

Ale wtedy właśnie na horyzoncie pojawił się wielki koncern medyczny AmeriCare i przewalając się przez Champaign w Illinois, jak wcześniej przez niezliczone inne miasta, pożerał przychodnie i szpitale z oszałamiającą prędkością. John próbował się utrzymać, lecz koniec końców utracił pacjentów. Miał dwa wyjścia: poddać się albo czmychnąć stąd. No i czmychnął. Najpierw rozglądał się za inną posadą dla okulisty, jednak szybko okazało się, że na rynku jest więcej okulistów niż miejsc pracy i że nie pozostaje mu nic innego, tylko podjąć pracę dla AmeriCare, ewentualnie jakiejś podobnej organizacji. Wtedy postanowił uciec jeszcze dalej, w nową specjalizację.