Выбрать главу

– Więc twierdzisz, że doktor nie miał z wami żadnych układów? – zapytał jeszcze raz Warren.

– Kurwa, nie – roześmiał się Twin. – Nie potrzebujemy w interesie jakichś pieprzonych doktorów.

– Powinieneś najpierw przyjść do nas – stwierdził Warren. – Powiedzielibyśmy ci o doktorze. Gra z nami w kosza od czterech czy pięciu miesięcy. Jest w porządku. Przykro mi z powodu Reginalda, ale nie doszłoby do tego, gdybyśmy porozmawiali.

– Żałuję dzieciaka. To nie powinno się zdarzyć. Problem w tym, że się cholernie wkurzyliśmy z powodu Reginalda. Nie mogliśmy uwierzyć, że brat zabił Reginalda za jakiegoś białego doktora.

– Rachunki są więc wyrównane – oznajmił Warren. – Nie liczymy ostatniego wieczoru, ale to nas nie dotyczy.

– Wiem. Możesz sobie wyobrazić tego doktora? Jak kot z dziewięcioma życiami. Jak, do cholery, ten gliniarz tak szybko zareagował? Zdaje mu się, że jest Wyatt Earp czy jaka inna cholera.

– Chodzi o to, że między nami jest zawieszenie broni – powiedział Warren.

– Cholerna racja, stary. Nigdy więcej brat nie strzeli do brata. Mamy z tym już dość kłopotów.

– Ale zawieszenie oznacza, że zostawiacie w spokoju także doktora – dodał Warren.

– Interesuje cię, co się stanie z tym facetem?

– Tak.

– Stoi. Forsa nie jest warta wojny.

Warren wyciągnął dłoń w kierunku Twina. Ten przybił i wyciągnął swoją. Warren powtórzył gest. Umowa została przypieczętowana.

– Trzymaj się zdrowo – powiedział Warren.

– Ty też, człowieku.

Warren skinął na Davida. Ruszyli w stronę Washington Arch, gdzie zaczynała się Piąta Avenue.

– Poszło nieźle – skwitował Dawid. Warren wzruszył ramionami.

– Wierzysz mu? – zapytał Dawid.

– Tak, wierzę. Może i handluje narkotykami, ale głupi nie jest. Jeżeli trwałoby to dłużej, wszyscy musielibyśmy zapłacić.

Rozdział 32

Środa, godzina 17.45, 27 marca 1996 roku

Jack nie czuł się dobrze. Zaczęły go boleć mięśnie, cały był zdrętwiały. Siedział w samochodzie dłużej, niż się spodziewał. Obserwował wchodzących i wychodzących klientów lombardu. W sklepie nigdy nie było tłoku, ale ruch klientów utrzymywał się na stałym poziomie. Większość z nich nie znajdowała się w najlepszej kondycji, sądząc po stanie ubrania. Dla Jacka stało się jasne, że sklep prowadzi uboczną działalność, zapewne nielegalną loterię, może handel narkotykami.

Okolica nie należała do przyjemnych. Zauważył to już przedtem z okien taksówki. Zapadający zmrok skłaniał go do powrotu do domu. Ktoś próbował się włamać do jego samochodu. Wsunął cienką, długą metalową listwę między szybę a drzwi i próbował je otworzyć. Dopiero gdy Jack zastukał w okno, a złodziejaszek przekonał się, że wóz już ma właściciela, przestraszony uciekł.

Jack często sięgał po tabletki do ssania. Przynosiły mu nieznaczną ulgę. Gardło bolało jednak nadal i do tego pojawił się kaszel. Nie jakiś trudny do zniesienia, raczej suchy, krótki. Ale tylko pogarszał stan gardła, drażniąc je, i Jack rzeczywiście zaczął się obawiać, że złapał grypę od Glorii Hernandez. Chociaż dzienną dawkę rymantadyny stanowiły dwie tabletki, kiedy pojawił się kaszel, Jack zażył trzecią.

Już zamierzał przyznać, że jego sprytny plan z paczką spalił na panewce, gdy nadszedł właściwy klient. Mężczyzna w pierwszej chwili nie wzbudził zainteresowania Jacka. Nie spodziewał się przede wszystkim, że ten ktoś przyjdzie pieszo. Mężczyzna ubrany w kurtkę narciarską z kapturem, przypominającą okrycia Eskimosów. Spotykało się tu wielu podobnie ubranych ludzi. Ale kiedy wyszedł ze sklepu, w ręku trzymał paczkę. Mimo bladego światła i odległości Jack rozpoznał ją po nalepkach i etykietach. Przydały się.

Musiał szybko podjąć decyzję, gdyż mężczyzna żwawym krokiem oddalał się w stronę Bowery. Jack nie spodziewał się, że przyjdzie mu śledzić pieszego. Nie wiedział, czy lepiej wysiąść z wozu i iść ostrożnie za mężczyzną, czy krążąc po okolicy wozem, starać się utrzymać go w polu widzenia.

Doszedł do wniosku, że wolno poruszająca się furgonetka wzbudzi więcej podejrzeń niż pieszy, wysiadł więc i poszedł za mężczyzną w kapturze, utrzymując odległość. Doszli do Eldridge Street. Mężczyzna skręcił w prawo. Jack dobiegł do narożnika. Wychylił się zza węgła i dostrzegł, że tamten wchodzi do domu po drugiej stronie ulicy.

Jack szybkim krokiem podszedł do budynku. Miał pięć pięter, jak sąsiednie domy. Na każdym piętrze zauważył dwa wielkie okna, rozmiarami przypominające wystawy sklepów. Po bokach, z każdej strony były mniejsze okienka. Zygzak schodów przeciwpożarowych ciągnął się od góry budynku do końca pierwszego piętra z lewej strony fasady domu. Ostatnia ich część, drabina z przeciwwagą, sięgała teraz około czterech metrów nad chodnik. Pomieszczenia na parterze były do wynajęcia, o czym informowała wywieszka przyczepiona do szyby okna po jej wewnętrznej stronie.

Jedyne światła paliły się w oknach na pierwszym piętrze. Z miejsca, w którym stał, wydawało się, że znajdują się tam jakieś pomieszczenia gospodarcze, lecz nie miał pewności. Nie dostrzegł żadnych firanek czy innych oznak domowej atmosfery.

Kiedy tak stał, obserwując budynek i zastanawiając się, co robić dalej, rozbłysły światła na ostatnim piętrze. Zauważył kogoś w małym oknie po lewej stronie. Nie był w stanie ocenić, czy to mężczyzna, którego śledził, ale tak podejrzewał.

Rozejrzał się, czy nie jest obserwowany, i upewniwszy się, że wszystko w porządku, wszedł zdecydowanym krokiem do bramy, w której zniknął mężczyzna z przesyłką.

Znalazł się w małym przedsionku. Po lewej stronie na ścianie wisiały cztery skrzynki na listy. Tylko na dwóch były nazwiska. Pierwsze piętro zajmował G. Heilbrunn, lokatorem czwartego był R. Overstreet. Żadnego laboratorium.

Wewnętrzne drzwi do budynku były zamknięte. Z boku dostrzegł domofon z czterema przyciskami. Zawahał się, gdyż nie bardzo wiedział, co miałby powiedzieć, aby go wpuszczono. Stał tak dłuższą chwilę, zastanawiając się, lecz nic nie przyszło mu do głowy. Nagle zauważył, że skrzynka na listy dla lokatora z czwartego piętra jest nie domknięta.

Już zamierzał do niej zajrzeć, gdy nagle otworzyły się wewnętrzne drzwi. Przestraszyło to Jacka i odskoczył na bok. Zachował jednak trzeźwość umysłu i stał odwrócony tyłem do osoby, która weszła. Nie chciał zdradzać swej tożsamości. Osobnik, najwyraźniej zmieszany niespodziewaną obecnością kogoś w bramie, błyskawicznie minął Jacka i wybiegł na ulicę. Jack kątem oka zauważył ten sam kaptur zimowej kurtki. Sekundę później mężczyzny nie było.

Jack zareagował instynktownie, wsuwając stopę między drzwi. Nie zdążyły się zamknąć. Poczekał chwilę, aby mieć pewność, że mężczyzna nie cofnie się, i wszedł do środka. Drzwi za nim zamknęły się. Schody biegły w górę wokół szybu windy zbudowanego ze stalowej ramy pokrytej grubą, również stalową siatką. Domyślił się, że winda przeznaczona była do wożenia towarów. Świadczył o tym nie tylko jej rozmiar, ale i sposób jej otwierania – zamiast tradycyjnych drzwi miała poziome, unoszone w górę. Poza tym podłoga wyłożona była z grubsza tylko ostruganymi deskami.

Wsiadł do windy i nacisnął czwórkę.

Winda trzęsła się i robiła mnóstwo hałasu, ale dowiozła Jacka na czwarte piętro. Wysiadł i stanął przed dużymi, ciężkimi drzwiami. Nie było na nich żadnej wizytówki, żadnego dzwonka. Mając nadzieję, że nikogo nie ma, zapukał. Kiedy po drugim pukaniu, prawie dobijaniu się, nie było odpowiedzi, uspokojony spróbował otworzyć drzwi. Niestety były zamknięte.

Schody pięły się jednak wyżej. Postanowił sprawdzić, czy prowadzą na dach. Udało się, niestety drzwi zatrzasnęły się natychmiast po ich puszczeniu. Zanim zwiedzi dach, chciał znaleźć coś, czym dałoby się zablokować drzwi, pozostawiając sobie drogę odwrotu. Tuż przy progu zauważył mały przedmiot, jakieś dwa na cztery cale.

Zablokował drzwi i ostrożnie ruszył w stronę krawędzi dachu. Przed sobą dojrzał łuk poręczy drabiny przeciwpożarowej rysującej się na tle ciemniejącego nieba. Wszedł na zewnętrzny gzyms budynku, złapał poręcz drabiny i spojrzał w dół. Natychmiast poczuł lęk wysokości, na który cierpiał od dawna. Świadomość, że ma zejść po drabinie na czwarte piętro, ugięła pod nim nogi. Jednak trzy metry poniżej widział dobrze oświetlony podest schodów przeciwpożarowych.

Przemógł strach i ruszył. Wiedział, że to szansa, której nie powinien zmarnować. Przynajmniej będzie mógł zerknąć przez okno. Mocno trzymając się poręczy, nie spuszczając oczu z kolejnych stopni, powoli schodził w dół. Wreszcie poczuł pod stopami twardy grunt podestu schodów. Przezornie nie spoglądał pod nogi. Nadal trzymając się poręczy, wychylił się, aby zajrzeć przez okno do wnętrza. Jak podejrzewał, było to pomieszczenie gospodarcze, tyle tylko, że poprzedzielane dwumetrowej wysokości ściankami działowymi na kilka części. Tuż przed nim znajdowała się część mieszkalna z łóżkiem i małą kuchnią ustawioną pod lewą ścianą. Na okrągłym stole leżała rozpakowana paczka. Kawałek drewna i pomięte gazety mężczyzna, zapewne w złości, rzucił na podłogę.