Bodkin ciągnął dalej:
– Jeśli chcesz, możesz to sobie nazwać Psychologią Totalnych Ekwiwalentów albo krótko: neuroniką, i odrzucić ją jako metabiologiczne urojenie. Ja jednak jestem przekonany, że tak jak posuwamy się w przeszłość w czasie geofizycznym, tak wkraczamy również w korytarz owodni, cofając się w rdzeniowym i archeopsychicznym czasie, przypominając sobie podświadomie krajobrazy minionych epok, ich rzeźbę geologiczną i im tylko właściwą florę i faunę, tak nam znajomą, jak podróżnikowi korzystającemu z Wellsowskiego wehikułu czasu. Tyle tylko, że nie jedziemy pociągiem malowniczą trasą krajobrazową, lecz podlegamy całkowitej reorientacji osobowości. Jeżeli pozwolimy się opanować tym pogrzebanym marom przeszłości w miarę ich pojawiania się, to zostaniemy bez ratunku porwani przez falę powodziową. niczym szczątki rozbitego statku. – Bodkin wyjął ze stojaka jedną płytę, a potem wepchnął ją z powrotem w geście niepewności. – Być może ryzykowałem dziś po południu, wystawiając Hardmana na działanie piecyka symulującego słońce i podnosząc temperaturę w kabinie powyżej stu dwudziestu stopni, ale warto było eksperymentować. Od trzech tygodni miewał takie sny, że mało nie zwariował, ale przez kilka ostatnich dni był o wiele mniej niespokojny, tak jakby zaakceptował je i pozwalał się ponieść w przeszłość, nie kontrolując świadomie swego zachowania. Dla jego własnego dobra chcę go utrzymać na jawie tak długo, jak tylko się da. Być może uda mi się to dzięki tym budzikom.
– Jeżeli Hardman będzie pamiętał, żeby je nastawiać – skomentował cicho Kerans.
Z laguny dobiegło ich buczenie silników kutra pułkownika Riggsa. Chcąc rozprostować nogi, Kerans podszedł do okna i patrzył, jak łódź desantowa opływa bazę coraz ciaśniejszym łukiem. Kiedy zacumowała przy nabrzeżu, Riggs odbył nieformalną konferencję z Macreadym, stojącym po drugiej stronie kładki. Pułkownik kilka razy wskazał pałką stację badawczą i Kerans pomyślał, że żołnierze przygotowują się, aby przyholować stację do bazy. Mimo to zbliżający się coraz bardziej wyjazd wcale go nie wzruszał. Spekulacje Bodkina i jego nowa psychologia neuroniczna, choć mgliste, stanowiły najlepsze wyjaśnienie zachodzącej w jego umyśle metamorfozy. Milczące założenie kierownictwa ONZ, że na terytorium wytyczonym przez oba koła podbiegunowe życie toczyć się będzie niemal tak jak dotychczas, z zachowaniem dawnych związków społecznych i rodzinnych, wokół mniej więcej tych samych ambicji i przyjemności, było najwyraźniej fałszywe, o czym przekona jeszcze urzędników napierająca fala powodziowa i rosnąca temperatura, kiedy osiągnie tak zwane reduty polarne. Zamiast nanosić na mapy zatoki i laguny zewnętrznego świata, należy raczej wyznaczyć upiorne delty i lśniące plaże zatopionych kontynentów neuronicznych.
– Alan – odezwał się przez ramię, wciąż przyglądając się Riggsowi, drepczącemu po pływającym nabrzeżu. – A może byś sporządził w tej sprawie raport i przesłał go do Byrd? Zawsze jest szansa, że…
Ale Bodkina nie było już w laboratorium. Kerans słyszał, jak człapie powoli po schodach i znika w swojej kabinie, idąc zmęczonym krokiem człowieka zbyt już starego i zbyt doświadczonego, by mogło go obchodzić, czy inni słuchają jego przestróg czy nie.
Kerans wrócił za biurko i usiadł. Wyjął z kieszeni busolę i oparł ją o stół, kołysząc przyrząd w otwartych dłoniach. Otaczające go przytłumione dźwięki laboratoryjne stanowiły ciche tło dla jego myśli -gmerająca w futerku małpka, szum szpuli magnetofonowej, chrzęst wskazówki urządzenia pomiarowego, mierzącego fototropizm jakiegoś pnącza…
Kerans leniwie przyjrzał się busoli, delikatnie przechylając łożysko, a potem ustawił igłę i podziałkę. Próbował dociec, dlaczego zabrał ze zbrojowni ten właśnie przyrząd. Pochodził z jednej z motorowych szalup, toteż jego zniknięcie zapewne zostanie wkrótce zauważone, Keransa zaś spotka prawdopodobnie banalne upokorzenie, kiedy będzie musiał przyznać się do kradzieży.
Schował busolę do futerału i potoczył ją po stole ku sobie. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, popadł w chwilową zadumę, a wtedy cała jego świadomość skoncentrowała się na serpentynowym terminalu, na którym spoczęła igła – na tym niejasnym, niepewnym, ale dziwnie potężnym symbolu, określanym przez pojęcie “południe", z całą jego uśpioną magią i mesmeryczną mocą, emanującą z trzymanej przez niego w rękach mosiężnej misy niczym odurzające opary, unoszące się z jakiegoś widmowego kielicha.
Rozdział IV. Groble słońca
Następnego dnia, z przyczyn, które Kerans miał zrozumieć w pełni znacznie później, porucznik Hardman zniknął.
Po głęboko przespanej nocy bez snów Kerans wstał ' wcześnie i o siódmej był już po śniadaniu. Potem spędził całą godzinę na balkonie, rozparty na leżaku w białych, lateksowych kąpielówkach. Wschodzące nad ciemną powierzchnią wody słońce obmywało promieniami jego szczupłe, hebanowe ciało. Niebo nad głową Keransa było jasne i fakturą przypominało marmur, kontrastując z czarną misą laguny, nieskończenie głęboką i nieruchomą niby bezdenna studnia z bursztynu. Wyłaniające się zza jej ocembrowania, porośnięte drzewami budynki, zdawały się liczyć miliony lat, jak gdyby zostały wypiętrzone z ziemskiej magmy wskutek jakiegoś przyrodniczego kataklizmu i zabalsamowane podczas eonów czasu, które minęły od chwili, gdy gmachy zaczęły osiadać.
Przystanąwszy przy biurku, żeby dotknąć mosiężnej busoli, lśniącej w ciemnościach apartamentu, Kerans poszedł do łazienki i przebrał się w drelichowy mundur koloru khaki, dokonując w ten sposób minimalnego ustępstwa wobec Riggsa, który rozpoczął przygotowania do wyjazdu, a ponieważ w związku z tym włoska moda przestała obowiązywać, Kerans wzbudziłby tylko podejrzenia pułkownika, gdyby nadal paradował w pastelowych, kolorowych ciuchach, ozdobionych firmowym logo hotelu Ritz.
Kerans już wcześniej brał pod uwagę możliwość pozostania nad laguną, ale nie chciał czynić w tym celu żadnych systematycznych przygotowań. Obok zapasów paliwa i żywności, których dostawy przez ostatnie sześć miesięcy zawdzięczał hojności Riggsa, potrzebował także niezliczonych drobiazgów i części zamiennych, od nowego cyferblatu do zegarka po całkowicie nową instalację oświetleniową w mieszkaniu. Kiedy baza zniknie wraz z warsztatem, Kerans będzie musiał sam sobie radzić z seriami dokuczliwych awarii, bo w okolicy zabraknie już dyżurnego sierżanta technicznego, który umiałby usunąć usterki.
Żeby ulżyć personelowi magazynów i oszczędzić sobie niepotrzebnych wypraw do bazy i z powrotem, Kerans zgromadził w mieszkaniu miesięczny zapas konserwowanej żywności. Były to w większości puszki ze skondensowanym mlekiem i mielonką, której nie dało się właściwie jeść bez dodatku przysmaków, znajdujących się w zamrażarce Beatrice. Kerans liczył przede wszystkim na jej pojemną chłodnię, pełną pasztetów z gęsich wątróbek i najlepszej wołowiny, choć i tych zapasów starczyłoby dla dwojga najwyżej na trzy miesiące. Później musieliby żywić się darami przyrody, czyli zapewne przejść na zupę na drewnie i jaszczurcze steki.
Znacznie poważniejszym problemem było paliwo. Zapasowe zbiorniki ropy w hotelu Ritz mieściły niewiele ponad pięćset galonów, co mogło wystarczyć najwyżej na dalsze dwa miesiące pracy układu chłodzenia. Gdyby zrezygnował z sypialni i garderoby, zamieszkał w salonie i podniósł temperaturę powietrza do dziewięćdziesięciu stopni, przy odrobinie szczęścia podwoiłby czas pracy urządzeń klimatyzacyjnych, lecz kiedy zapasy ropy zostaną ostatecznie wyczerpane, szansę ich uzupełnienia zmaleją właściwie do zera. Wszystkie zapasowe zbiorniki i kanistry z paliwem, ukryte w wypatroszonych gmachach wokół laguny, zostały w ciągu ostatnich trzydziestu lat dokładnie osuszone przez kolejne fale uciekinierów, płynących na północ motorówkami albo większymi jachtami motorowymi. Bak na katamaranie Keransa mieścił zaledwie trzy galony ropy, co mogło mu wystarczyć na pokonanie odległości trzydziestu mil albo pływanie przez miesiąc raz dziennie do laguny Beatrice i z powrotem, do hotelu.