Jednak, nie wiedzieć czemu, perspektywa tej robinsonady na wspak – celowego pozostania na odludziu bez nadziei na spotkanie jakiegoś wyładowanego rozmaitymi towarami stateczku, szczęśliwie dla Robinsona rozbitego na rafie – nie wzbudzała w Keransie większego niepokoju. Wychodząc z mieszkania, jak zwykle nastawił termostat na osiemdziesiąt stopni. Wiedział wprawdzie, że generator zmarnuje sporo paliwa, nie chciał jednak poczynić nawet pozornych ustępstw w obliczu czekających go po odjeździe Riggsa niebezpieczeństw. Z początku przypuszczał, że fakt ten stanowi odbicie trafnego, podświadomego przekonania, że zdrowy rozsądek w końcu zwycięży, ale kiedy zapalił silnik i skierował katamaran poprzez chłodne, oleiste fale ku strumieniowi wiodącemu do sąsiedniej laguny, zdał sobie sprawę, że jego obojętność wynika ze szczególnej natury decyzji o pozostaniu na miejscu. By użyć symbolicznego języka teorii Bodkina, decyzja Keransa oznaczała porzucenie konwencjonalnych miar czasu w połączeniu z pewnymi potrzebami fizycznymi i wkroczenie w świat czasu totalnego, neuronicznego, gdzie istnienie człowieka wyznaczać będą potężne interwały kalendarza geologicznego. Tutaj najmniejszymi jednostkami miary będą milionolecia, a problemy związane z odzieżą i żywnością staną się dla Keransa równie nieistotne, jak dla buddyjskiego mędrca, medytującego w pozycji lotosu przed pustą miseczką ryżową, w cieniu kaptura wiecznej kobry o milionie głów.
Gdy wpłynął do trzeciej laguny i uniósł wiosło, żeby odepchnąć długie na dziesięć stóp liście olbrzymich skrzypów, moknących w wodzie u ujścia strumienia, zauważył bez emocji, że grupa żołnierzy pod dowództwem sierżanta Macready'ego wybrała kotwice stacji badawczej i zaczęła holować ją ku bazie. Odległość między bazą i stacją zmniejszała się powoli, jak dwa skrzydła kurtyny, zamykającej stępo zakończeniu sztuki, a Kerans stał na rufie swego katamaranu, pod ociekającym wodą parasolem liści, niczym zabłąkany widz za kulisami, którego skromne uczestnictwo w dramacie teraz zakończyło się zupełnie.
Wolał nie zapuszczać znów motoru, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ujął więc wiosła, wypływając w krąg światła. Olbrzymie liście zanurzyły się aż po nasady w zielonej galarecie wody. Kerans wiosłował z wolna wokół laguny do bloku, w którym mieszkała Beatrice. Od czasu do czasu nad wodą niósł się warkot helikoptera, poddawanego przeglądowi na lądowisku, a fale, wzburzone przez stację badawczą, bębniły o kadłub katamaranu i biegły dalej, ku otwartym oknom po jego prawej ręce, ochlapując wewnątrz ściany. Jacht Beatrice skrzypiał boleśnie na cumach. Miał zalaną maszynownię, a jego rufa pod ciężarem dwóch wielkich silników Chryslera znalazła się pod wodą. Wcześniej czy później dosięgnie go któraś z burz termicznych i zakotwiczy jacht na zawsze pięćdziesiąt stóp niżej, na jednej z zatopionych ulic.
Kiedy Kerans wyszedł z windy, taras nad basenem był pusty, a szklanki, z których pili poprzedniego wieczora, stały wciąż na tacy pomiędzy leżakami. Słońce zaczęło już wypełniać basen, oświetlając żółte koniki morskie i błękitne trójzęby, zdobiące jego dno. W cieniach pod rynną, powyżej sypialni dziewczyny, wisiało kilka nietoperzy, które odleciały jednak, gdy Kerans usiadł, niby wampiryczne duchy, umykające przed wstającym dniem.
Przez żaluzje dostrzegł wewnątrz stąpającą cicho Beatrice. Pięć minut później weszła do salonu. Brzuch miała przewiązany czarnym ręcznikiem. Nie była dobrze widoczna w półmroku po drugiej stronie pokoju. Wydawała się Keransowi zmęczona i zobojętniała, kiedy witała go niedbałym ruchem ręki. Opierając się łokciem o stół, nalała sobie drinka, przyglądała się przez chwilę tępo jednemu z obrazów Delvaux, a potem wróciła z powrotem do sypialni.
Ponieważ nie wychodziła, Kerans poszedł jej poszukać. Kiedy pchnął szklane drzwi, gorące powietrze, uwięzione w salonie, uderzyło go w twarz jak odór dobywający się z zatłoczonej galery. W zeszłym miesiącu generator kilkakrotnie odmawiał współpracy z termostatem i temperatura w mieszkaniu wynosiła sporo ponad dziewięćdziesiąt stopni, a upał zawsze wpędzał Beatrice w stan monotonnego odrętwienia.
Siedziała na łóżku, kiedy Kerans wszedł do pokoju. Na jej gładkich kolanach spoczywała szklanka whisky. Gęste, gorące powietrze w sypialni przywiodło Keransowi na myśl kabinę Hardmana, w której Bodkin przeprowadzał swoje eksperymenty. Podszedł do termostatu, stojącego na stoliku nocnym, i ostrym szarpnięciem przestawił wskaźnik z siedemdziesięciu na sześćdziesiąt stopni.
– Znowu się zepsuł – powiedziała Beatrice, jak gdyby to było coś oczywistego. – Silnik odmawia ciągle posłuszeństwa.
Kerans chciał jej zabrać szklankę, ale dziewczyna cofnęła się.
– Zostaw mnie w spokoju, Robercie – powiedziała zmęczonym głosem. – Wiem, że jestem rozpustną, zapijaczoną kobietą, ale wczorajszą noc spędziłam w dżunglach czasu i nie życzę sobie żadnych wykładów.
Kerans przyjrzał się jej uważnie, uśmiechając się do swoich myśli z mieszaniną czułości i rozpaczy.
– Zobaczę, czy uda mi się naprawić silnik. W sypialni śmierdzi tak, jak gdyby kwaterował u ciebie cały batalion karny. Wykąp się, Bea, i weź się w garść. Riggs jutro wyjeżdża, powinniśmy zachować jasność umysłu. Co to za koszmary ci się śnią?
Beatrice wzruszyła ramionami.
– Miewam sny o dżungli – szepnęła niewyraźnie. – Uczę się od nowa alfabetu. Wczoraj śniły mi się dżungle w deltach. – Uśmiechnęła się ponuro, żeby po chwili dodać z nutką złośliwego humoru: – Nie rób takiej poważnej miny, niedługo i ty będziesz śnił te sny.
– Mam nadzieję, że nie. – Kerans przyglądał się z niesmakiem, jak Beatrice podnosi szklankę do ust. -A poza tym wylej tego drinka. Tradycyjne szkockie śniadanie dobre jest może dla szkockich górali, ale dla twojej wątroby to morderstwo.
Beatrice pokazała mu gestem, żeby sobie poszedł.
– Wiem. Alkohol zabija powoli, ale mnie się nie śpieszy. Idź sobie, Robercie.
Kerans dał za wygraną! odwrócił się na pięcie. Z kuchni zszedł schodami do składziku, znalazł latarkę, komplet narzędzi, i wziął się do pracy nad generatorem.
Pół godziny później, kiedy wrócił na taras, Beatrice pozornie wyrwała się już całkowicie z apatii i była zajęta malowaniem paznokci. Lakier miał kolor błękitu.
– I co, Robercie, jesteś już w lepszym nastroju? Kerans usiadł na wyłożonej kafelkami posadzce, ocierając ręce z resztek smaru. Otwartą dłonią chlastnął soczyście jędrną wyniosłość jej łydki, a potem sparował mściwy cios, jaki Beatrice wymierzyła mu piętą w głowę.
– Naprawiłem generator. Przy odrobinie szczęścia nie powinnaś mieć już z nim kłopotów. Chociaż zdarzyła się przedziwna rzecz: zegar zasilającego silnika dwusuwowego zepsuł się i biegł do tyłu.
Zamierzał przeanalizować do końca ironię tego zabawnego zdarzenia, kiedy z laguny dobiegło ich buczenie syreny alarmowej. W bazie rozległy się odgłosy gwałtownej, frenetycznej krzątaniny – silniki wyły na zwiększonych obrotach, skrzypiały żurawie, którymi spuszczano na wodę dwie zapasowe szalupy motorowe, a w tle słychać było zmieszane okrzyki i tupot nóg na schodkach i korytarzach.
Kerans wstał, pobiegł na drugą stronę basenu i przechylił się przez balustradę.
– Mam nadzieję, że nie wyjeżdżają już dzisiaj? Riggs jest dość sprytny, żeby spróbować takiego numeru. Myśli pewnie, że nas zaskoczy.