Riggs przeszedł do kokpitu i w chwilę później zmieniła się prędkość oraz kąt nachylenia helikoptera. Przeszli w płytki lot nurkowy, maszyna wyprostowała się sto stóp nad wodą i teraz sunęła swobodnie szerokimi kanałami w poszukiwaniu odpowiedniego dachu, na którym mogłaby przycupnąć. W końcu wybrali garb na wpół zatopionego kina i wolno osiedli na kwadratowym, solidnym dachu kryjącym neoasyryjski portyk.
Przez kilka chwil rozprostowywali nogi, spoglądając na powierzchnię błękitnej wody. Najbliższym kina budynkiem był stojący samotnie dwieście jardów dalej dom towarowy. Otwarta perspektywa przypomniała Keransowi opis pejzażu zalanego Egiptu, pióra Herodota, który pisał, że obwałowane miasta wyglądały niczym wyspy Morza Egejskiego.
Riggs otworzył mapnik i rozpostarł polietylenową płachtę na podłodze kabiny. Wsparł się łokciami na skraju luku i wskazał palcem miejsce lądowania.
– No, sierżancie, wygląda na to, że jesteśmy już w połowie drogi do Byrd – powiedział do Daleya. -Ale oprócz tego, że wymęczyliśmy silniki, nie udało nam się wiele osiągnąć.
Daley skinął głową. Jego małą, poważną twarz krył hełm z włókna szklanego.
– Panie pułkowniku, myślę, że naszą jedyną szansą jest kontynuowanie patrolu na małej wysokości na kilku wybranych trasach. Może uda nam się znaleźć jakiś ślad, na przykład tratwę albo plamę ropy.
– Zgoda. Jest tylko jeden problem… gdzie mamy lecieć? – Riggs postukiwał pałką w mapę. – Hardman prawdopodobnie znajduje się gdzieś w odległości dwóch lub trzech mil od bazy. Jak myślisz, doktorze?
Kerans wzruszył ramionami.
– Naprawdę nie wiem, jakie są motywy ucieczki Hardmana. Ostatnio znajdował się pod opieką Bodkina. Możliwe, że…
Kerans urwał, a wtedy wtrącił się Daley z nową propozycją, odwracając uwagę Riggsa. Przez pięć następnych minut pułkownik, Daley i Macreday spierali się co do możliwych dróg ucieczki Hardmana, zaznaczając na mapie jedynie szersze drogi wodne, jak gdyby Hardman dowodził co najmniej pancernikiem kieszonkowym. Kerans przyglądał się wodzie, wirującej z wolna wokół budynku kina. Kilka gałęzi i kępek trzcin dryfowało obok z północnym prądem, a jasne słońce maskowało roztopione zwierciadło wody. Pod stopami Keransa woda uderzała rytmicznie o portyk, a jej rytm pulsował mu leniwie w głowie i wyznaczał poszerzający się coraz bardziej wzór obrazów interferencyjnych, jak gdyby Kerans posuwał się w kierunku przeciwnym do kierunku rozchodzenia się fal. Przyglądał się kolejnym zmarszczkom wody, liżącym lekko pochylony dach, i marzył, żeby mógł porzucić pułkownika, wejść wprost do laguny i rozpuścić się w niej wraz z odwiecznymi upiorami, które pilnowałyby go jak ptaki w chłodnej altanie magicznego spokoju – w lśniącym, smoczozielonym, nawiedzanym przez węże oceanie.
I nagle, bez najmniejszej wątpliwości, Kerans domyślił się, gdzie trzeba szukać Hardmana.
Czekał, aż Daley skończy.
– …znałem porucznika Hardmana, panie pułkowniku, wylatałem z nim prawie pięć tysięcy godzin, i myślę, że musiał nagle postradać zmysły. Chciał widać wrócić do Byrd i uznał, że nie może już dłużej czekać, nawet te dwa dni. Ruszył więc na północ i na pewno odpoczywa teraz gdzieś przy jednym z wiodących z miasta kanałów.
Riggs skinął niepewnie głową, nadal nie przekonany, gotów jednak przyjąć radę sierżanta z braku innych pomysłów.
– No, może masz rację. Chyba warto spróbować. Co o tym myślisz, Kerans?
Kerans potrząsnął głową.
– Pułkowniku, poszukiwania na północ od miasta to całkowita strata czasu. Hardman by tu nie przyszedł, bo to zbyt odsłonięty i odizolowany teren. Nie wiem, czy idzie pieszo, czy wiosłuje na jakiejś tratwie, ale na pewno nie posuwa się na północ, a Byrd to ostatnie miejsce na Ziemi, do którego chciałby wrócić. Porucznik mógł wybrać tylko jeden kierunek: południe. – Kerans wskazał splot kanałów, wpływających do centralnych lagun. Stanowiły one także dopływy pojedynczej, potężnej rzeki trzy mile na południe od miasta, której kręty bieg wyznaczały ogromne wały szlamu. – Hardman jest gdzieś tutaj. Pewnie potrzebował całej nocy, żeby dotrzeć do tego głównego kanału, i przypuszczam, że teraz odpoczywa przy jednym z jego dopływów, zanim wyruszy dalej dziś wieczorem.
Kerans zamilkł, a Riggs wpatrywał się uparcie w mapę, naciągnąwszy czapkę na oczy w geście oznaczającym pełną koncentrację.
– Ale dlaczego miałby iść na południe? – zaoponował Daley. – Za kanałem jest tylko zwarta dżungla i otwarte morze. Im dalej, tym bardziej wzrasta temperatura. Hardman się usmaży.
Riggs spojrzał na Keransa.
– Sierżant Daley ma rację, doktorze. Dlaczego Hardman miałby iść na południe?
Spoglądając znów na drugi brzeg, Kerans odpowiedział głucho:
– Bo żaden inny kierunek nie istnieje, pułkowniku.
Riggs zawahał się, a potem rzucił spojrzenie Macready'emu, który podszedł bliżej i stanął obok Keransa. Wysoka, pochylona sylwetka sierżanta rysowała się na tle wody jak posępny kruk. Macready niemal niezauważalnie kiwnął głową, odpowiadając na nieme pytanie pułkownika. Nawet Daley postawił nogę na stopniu wiodącym do kokpitu, przyjmując logikę argumentacji Keransa, jego wyjaśnienia i motywy postępowania uciekiniera.
Trzy minuty później helikopter gnał z pełną szybkością ku dalszym, leżącym na południu lagunom.
Jak prorokował Kerans, odnaleźli Hardmana wśród mułowych domów.
Zeszli na wysokość trzystu stóp nad wodą i zaczęli przeczesywać główny kanał pasami na długości pięciu mil. Olbrzymie wały mułu wznosiły się ponad powierzchnię wody niby żółte grzbiety kaszalotów. Gdziekolwiek hydrodynamiczne kształty kanału wyżłobiły sobie trwałą drogę wśród szlamowych brzegów, tam otaczająca dżungla wylewała się z dachów i zapuszczała korzenie w wilgotnej glinie, splatając trzęsawisko w jedną, nierozerwalną strukturę. Kerans uważnie przypatrywał się z luku wąskim plażom pod szeregiem nadbrzeżnych paproci, szukając jakichś zdradliwych śladów zamaskowanej tratwy albo prowizorycznej lepianki.
Jednak już po dwudziestu minutach i dwunastu uważnych przelotach nad kanałem Riggs odwrócił się od luku, ponuro potrząsając głową.
– Zapewne masz rację, Robercie, ale to beznadziejna robota. Hardman nie jest głupi, jeżeli zechce się przed nami ukryć, nigdy go nie znajdziemy. Nawet gdyby wychylił się przez okno i zaczął do nas machać, stawiam dziesięć do jednego, że w ogóle byśmy go nie zauważyli.
Kerans mruknął coś tylko w odpowiedzi, przyglądając się powierzchni wody. Każdy kolejny nawrót odbywał się mniej więcej sto jardów na prawo w stosunku do poprzedniej linii lotu, a podczas trzech ostatnich nawrotów Kerans obserwował półkolisty łuk budynku, będącego chyba wielkim blokiem mieszkalnym, stojącym w kącie utworzonym przez kanał i południowy brzeg strumienia, znikającego gdzieś w okalającej go dżungli. Osiem czy dziewięć pięter gmachu wystawało nad wodę, otaczającą niski kopiec mętnobrunatnego mułu. Jego powierzchnia ociekała strużkami wody, wydobywającymi się z kilkunastu płytkich stawków na wierzchołku wzgórka. Jeszcze dwie godziny wcześniej brzeg strumienia był płatem wilgotnego szlamu, ale teraz, o dziesiątej, kiedy przelatywał nad nim helikopter, zaczynał już schnąć i twardnieć. Keransowi, który osłaniał oczy przed odbitym słońcem, wydało się, że na gładkiej powierzchni widnieją dwie słabe, równoległe linie, biegnące w odległości mniej więcej sześciu stóp od siebie i prowadzące ku wystającej płycie niemal całkiem zalanego balkonu. Kiedy nad nim przelatywali, próbował zajrzeć w głąb balkonu, ale jego gardziel zapchana była wyrzuconymi przez wodę odpadkami i pniami gnijących drzew.