Выбрать главу

Spłoszony Hardman zrezygnował z dotarcia do brzegu, przyjrzał się otaczającej go grupce ludzi, po czym porzucił swój katamaran i schował się za nim. Wilson z trudem i niepewnie posuwał się naprzód, brnąc z przewieszonym przez piersi karabinem przez miękki muł wzdłuż brzegu. Nagle zapadł się po pas i krzyknął coś do Keransa. Jego głos niknął w rosnącym huku silnika helikoptera, plującego przenikliwym łoskotem nad ich głowami. Wilson zachwiał się, a zanim Kerans zdążył go podtrzymać, Hardman wychylił się zza katamaranu z rewolwerem w dłoni i strzelił w ich kierunku. Oślepiający płomień z lufy colta przeszył powietrze i Wilson najpierw upadł twarzą na ziemię, a potem potoczył się w tył, trzymając się za zakrwawiony łokieć. Podmuch wystrzału zmiótł mu z głowy furażerkę.

Ponieważ pozostali żołnierze zaczęli wycofywać się na zbocze, Hardman zatknął rewolwer za pas, odwrócił się i pomknął wzdłuż brzegu ku budynkom stojącym na skraju dżungli o sto jardów dalej.

Ścigani wzmagającym się hukiem silnika, żołnierze rzucili się teraz w pościg za Hardmanem. Riggs i Kerans pomagali rannemu Wilsonowi, potykając się w zagłębieniach śladów, odciśniętych stopami biegnących z przodu ludzi. Na skraju mułowej równiny dżungla wznosiła się ku górze wysokim, zielonym urwiskiem, na którego tarasach rosły kolejne rzędy olbrzymich paproci i kwitnących widłaków. Hardman bez wahania wpadł w wąskie przejście pomiędzy dwiema kamiennymi ścianami zabytkowych budowli i zniknął w głębi alejki. Macready i Caldwell pędzili dwadzieścia jardów za nim.

– Gońcie go, sierżancie! – wrzasnął Riggs, kiedy Macready zatrzymał się, żeby na niego zaczekać. – Już go prawie mamy. Jest zmęczony! Rany boskie, niezłe jatki – pułkownik zwierzył się jednak po cichu Keransowi, a potem wskazał rozpaczliwie Hardmana, sadzącego w dal potężnymi susami: – Co właściwie prowokuje tego faceta do ucieczki? Do diabła, mam ochotę zostawić go w spokoju i ruszać swoją drogą.

Wilson oprzytomniał już na tyle, żeby poruszać się o własnych siłach, wobec czego Kerans puścił go i ruszył biegiem do przodu.

– Wilsonowi nic nie będzie, pułkowniku. Spróbuję pogadać z Hardmanem. Jest szansa, że może uda mi się go powstrzymać.

Alejka wyprowadziła ich na niewielki placyk, gdzie zespół statecznych, dziewiętnastowiecznych domów spoglądał na bogato zdobioną fontannę. Dzikie orchidee i magnolie wiły się wokół szarych jońskich kolumn starego gmachu sądu, wyglądającego jak miniaturowa kopia Partenonu z gęsto rzeźbionym portykiem, ale poza tym plac uchronił się przed naporem ostatnich pięćdziesięciu lat, leżał bowiem wciąż powyżej poziomu otaczającej go wody. Obok sądu i pozbawionej tarczy wieży zegarowej stał drugi budynek z kolumnadą, biblioteka albo muzeum, którego białe słupy lśniły w słońcu niczym sznur wielkich, wyblakłych kości.

Zbliżało się południe. Słońce zalało zabytkowy rynek ostrym, płonącym światłem. Hardman zatrzymał się i spojrzał niepewnie na ścigających go mężczyzn, a potem potykając się wbiegł po schodach do gmachu sądu. Dając znaki Keransowi i Caldwellowi, Macready zaczął wycofywać się pomiędzy zdobiące plac pomniki, i zajął w końcu stanowisko za misą fontanny.

– Doktorze, to zbyt niebezpieczne! On może pana nie poznać. Zaczekamy, aż zelżeje upał. Hardman nie ma stamtąd dokąd uciec. Doktorze…

Ale Kerans go nie słuchał. Posuwał się powoli do przodu po spękanych kamiennych płytach, osłaniając ramionami oczy. Niepewnie postawił nogę na pierwszym stopniu. Gdzieś pośród cieni słyszał oddech wyczerpanego Hardmana, pompującego do płuc rozpalone powietrze.

Wprawiając cały placyk w wibracje, helikopter przeleciał powoli ponad ich głowami. Riggs i Wilson wbiegli szybko po schodach do wejścia do muzeum, patrząc, jak tylne śmigło wykręca maszynę, lecącą po coraz ciaśniejszej spirali. Upał i huk uderzyły razem w mózg Keransa, ogłuszając go, jak jednoczesny cios tysiąca pałek. Wokół niego uniosła się chmura pyłu. Nagle helikopter zaczął tracić wysokość, z rozpaczliwym wyciem silnika opuścił się tuż nad powierzchnię placyku i wzniósł się w ostatniej chwili, zanim dotknął ziemi. Kerans uchylił się i ukrył wraz z Macreadym za fontanną, podczas gdy maszyna dygotała wciąż niespokojnie w powietrzu. Helikopter obrócił się, zawadził tylnym śmigłem o portyk gmachu sądu i zakołysał się w rytm wybuchu druzgotanego marmuru, a potem runął ciężko na bruk. Pogięte tylne śmigło wciąż obracało się kalekim ruchem. Daley wyłączył silnik. Na wpół ogłuszony przy zderzeniu z ziemią siedział jeszcze przy sterach, próbując bezradnie uwolnić się z uprzęży.

Zniechęceni tą drugą nieudaną próbą schwytania Hardmana, przykucnęli w cieniu pod muzealnym portykiem czekając, aż minie południe. Bezbrzeżny, biały blask, niby światło potężnych reflektorów, rozpalił szare kamienic domów wokół placu, wyglądających jak prześwietlona fotografia i przypominających Keransowi kredowobiałą kolumnadę jakiejś starej egipskiej nekropolii. Gdy słońce stanęło w zenicie, odbite od bruku światło zaczęło pełznąć od błyskam i w górę. Kerans opatrzył ranę Wilsonowi i dał mu na uspokojenie szczyptę morfiny, popatrując od czasu do czasu w kierunku pozostałych żołnierzy, pilnujących Hardmana i wachlujących się leniwie czapkami.

Dziesięć minut później, wkrótce po dwunastej, Kerans spojrzał raz jeszcze na plac. Przesłonięte teraz blaskiem i światłem budynki naprzeciwko fontanny po drugiej stronie stawały się widoczne już tylko od czasu do czasu, majacząc w powietrzu niczym zabudowa widmowego miasta. Na środku skweru przy fontannie stała wysoka, samotna postać mężczyzny. Drgające od żaru powietrze co kilka sekund odwracało normalną perspektywę, powiększając rytmicznie kształty Hardmana. Jego spalona słońcem twarz i czarna broda wydawały się teraz białe jak kreda, a uwalane mułem ubranie porucznika połyskiwało w oślepiającym słońcu niczym złota blacha.

Kerans dźwignął się na kolana w oczekiwaniu, że Macready rzuci się zaraz na Hardmana, ale sierżant stojący u boku Riggsa przytulił się do słupa, wbijając niewidzące oczy w posadzkę, jak gdyby zasnął albo zapadł w trans.

Hardman odsunął się od fontanny i ruszył powoli przez plac, pojawiając się i znikając co chwila pomiędzy falującymi zasłonami światła. Przeszedł w odległości dwudziestu stóp od Keransa, klęczącego z ręką na ramieniu rannego, żeby uciszyć jego przytłumione jęki. Porucznik obszedł helikopter, dotarł do drugiego skrzydła gmachu sądu i tam opuścił plac, idąc spokojnie w górę wąską alejką, prowadzącą ku mułowym wałom, ciągnącym się wzdłuż brzegów wody w odległości stu jardów.

Jak gdyby kwitując z aprobatą ucieczkę Hardmana, światło nieznacznie zmniejszyło natężenie.

– Pułkowniku Riggs!

Macready zbiegał po schodach, osłaniając oczy przed słońcem i wskazując drugą stronę mułowej równiny lufą pistoletu. Riggs powiódł za nim wzrokiem. Był bez czapki, a jego szczupłe plecy przygarbiły się. Pułkownik poczuł przygnębienie i zmęczenie.

Chwycił Macready'ego za łokieć, powstrzymując go.

– Zostawcie go, sierżancie. Teraz już go nigdy nie złapiemy. Zresztą, chyba i tak nie miałoby to sensu.

W bezpiecznej odległości dwustu jardów Hardman wciąż żwawo posuwał się naprzód, nie zniechęcony iście hutniczym żarem. Dotarł właśnie do pierwszego wzniesienia, ukrytego częściowo między ogromnymi kirami pary, wiszącymi pośrodku mułowej równiny, i wstąpił w nie jak człowiek znikający w gęstej mgle. Przed nim leżały nie kończące się brzegi śródlądowego morza, przechodzące na widnokręgu w rozpalone niebo, i Keransowi wydało się, że Hardman idzie po wydmach rozżarzonych do białości popiołów prosto w paszczę słońca.