Następne dwie godziny przesiedział cicho w muzeum, czekając na przybycie kutra, wysłuchując zirytowanych narzekań Riggsa i niezgrabnych usprawiedliwień Daleya. Wyczerpany upałem, próbował zasnąć, ale powtarzający się od czasu do czasu szczęk karabinów pruł jego obolały mózg niby kopniak skórzanego buciora. Zwabione dźwiękiem helikoptera, zjawiło się stado iguan. Jaszczury obsiadły placyk dookoła, porykując skrzekliwie w stronę siedzących na schodach ludzi. Chrapliwe, przeraźliwe głosy gadów napełniły Keransa tępym strachem, który utrzymywał się jeszcze, kiedy przypłynął kuter, a nawet w trakcie podróży powrotnej do bazy. Siedząc pod drucianym kapturem we względnym chłodzie i przyglądając się zielonym brzegom kanału, Kerans wciąż słyszał ochrypłe poszczekiwanie zwierząt.
W bazie położył Wilsona do szpitala, a potem odszukał doktora Bodkina i opowiedział mu o wszystkim, co stało się rano, wspominając także na koniec o iguanach. Bodkin pokiwał zagadkowo głową, u potem powiedział:
– Ostrzegam cię, Robercie, jeszcze je kiedyś usłyszysz.
Ucieczki Hardmana nie skomentował wcale.
Katamaran Keransa stał ciągle przycumowany po drugiej stronie laguny, toteż doktor postanowił przenocować w kabinie na stacji badawczej. Spędził w niej spokojne popołudnie, leżąc na koi w lekkiej gorączce. Rozmyślał o Hardmanie i jego dziwacznej odysei, wiodącej go na południe, a potem o mulastych wałach, błyszczących jak złoto w zenicie, groźnych, a zarazem gościnnych, niczym utracone, lecz wiecznie kuszące i nieosiągalne brzegi embrionalnego raju.
Rozdział V. Podróż w otchłań czasu
Jeszcze tej samej nocy, kiedy Kerans zasnął w swojej koi na stacji badawczej, a ciemne wody laguny sunęły przez zatopione miasto, przyśnił mu się jego pierwszy sen. Śniło mu się, że wyszedł z kabiny na pokład, przechylił się przez reling i wpatrywał się w czarny, lśniący dysk laguny. Zaledwie kilkaset stóp nad jego głową wirowały gęste całuny mętnych gazów, przez które dostrzegał słabe, błyszczące zarysy gigantycznego słońca. Dudniąc z oddali, gwiazda pulsowała w lagunie tępymi rozbłyskami, zapalając długie wapienne urwiska, które zajęły teraz miejsce pierścienia białych gmachów.
Odbijająca się w tych rytmicznych błyskach głęboka misa wody skrzyła się opalizującą plamą. Wyładowania świetlne miriadów fosforyzujących drobnoustrojów, zbitych w gęste ławice, układały się w szeregi podwodnych aureoli. Nieco niżej roiły się tysiące splątanych z sobą węży i węgorzy, wijących się szalonymi ruchami, rozrywającymi powierzchnię laguny.
Ogromne słońce dudniło coraz głośniej, wypełniając sobą niemal całe niebo, a wtedy gęsta roślinność, porastająca wapienne urwiska, cofnęła się gwałtownie, odsłaniając czarne i kamiennoszare łby olbrzymich triasowych jaszczurów. Gady podeszły majestatycznie na skraj stoku i zaczęły ryczeć do słońca. Głosy zwierząt wzmagały się stopniowo, aż w końcu nie można było ich odróżnić od wulkanicznego grzmotu słonecznych flar. Kerans poczuł huczący w nim niby puls potężny czarodziejski zew ryczących gadów, a potem wszedł do jeziora, którego wody wydały mu się jak gdyby przedłużeniem własnego układu krwionośnego. Tępe dudnienie ciągle narastało. Kerans poczuł, że bariery dzielące komórki jego ciała od otoczenia zewnętrznego rozpuszczają się, a potem popłynął naprzód, rozpościerając ramiona w czarnej, dudniącej wodzie…
Zbudził się w dusznym, blaszanym pudle kabiny, z początku zbyt zmęczony, żeby otworzyć oczy. Głowa pękała mu jak rozpłatana dynia. Siedząc na łóżku i opłukując twarz letnią wodą z dzbana, widział wciąż rozognioną tarczę widmowego słońca i słyszał jego ciężkie, rytmiczne pulsowanie. Obliczył częstotliwość uderzeń i okazało się, że była równa częstotliwości bicia jego serca, ale dźwięki w jakiś obłąkany sposób przekraczały próg słyszalności, odbijając się mgliście od metalowych ścian i sufitu niczym szepczący szmer ślepego prądu pelagicznego, uderzającego o kadłub łodzi podwodnej.
Keransowi zdawało się, że rytmiczne dudnienie ściga go jeszcze, kiedy otworzył drzwi kabiny i ruszył korytarzem w stronę kuchni. Było kilka minut po szóstej rano i stacja badawcza drżała wątłą, pustą ciszą. Pierwsze błyski fałszywego świtu oświetlały zakurzone stoły laboratoryjne, pełne odczynników chemicznych, i skrzynie, stojące rzędem pod bulajami na korytarzu. Kerans kilka razy przystawał, próbując odpędzić echa, które uparcie rozbrzmiewały mu w uszach, i zastanawiał się, jaka jest prawdziwa tożsamość j ego nowych prześladowców. Podświadomość Keransa błyskawicznie stawała się świetną pożywką dla rozmaitych zaraźliwych fobii i obsesji, kierujących się ku jego już i tak przeciążonej psychice niby zagubieni telepaci. Prędzej czy później archetypy także ogarnie niepokój i zaczną ze sobą walczyć, anima przeciw personie, ego przeciwko id…
Po chwili Kerans przypomniał sobie, że Beatrice Dahl przyśnił się ten sam sen, i w końcu udało mu się opanować. Wyszedł na pokład i ponad gnuśnymi wodami laguny spojrzał w kierunku wieży bloku mieszkalnego dziewczyny. Zastanawiał się, czy nie pożyczyć jednej z łodzi wiosłowych, uwiązanych u nabrzeża, i nie popłynąć do Beatrice. Dopiero teraz, kiedy i on wyśnił ten sam sen, zdał sobie sprawę, ile odwagi i samodzielności wykazała Beatrice, nie przyjmując od niego nawet najskromniejszych wyrazów współczucia.
A jednak Kerans wiedział, że z jakiegoś powodu właściwie wcale nie zamierzał okazywać jej prawdziwej litości. Pytania na temat koszmarów nocnych Beatrice ograniczył bowiem do minimum i nie zaoferował jej ani żadnego antidotum, ani środka uspokajającego. Nie próbował też rozwijać niewyraźnych aluzji Bodkina i Riggsa do tych tajemniczych snów oraz do niebezpieczeństw, jakie z sobą niosą, jak gdyby dobrze wiedział, że i on będzie je wkrótce śnił, jak gdyby akceptował je, niby nieunikniony element swego życia, jak wizja własnej śmierci, którą każdy nosi z sobą w najtajniejszych zakamarkach serca. (Logicznie rzecz biorąc – bo czyż istnieje zjawisko obciążone bardziej ponurą prognozą końca niż życie? – powinniśmy każdego ranka mówić swoim przyjaciołom, że smuci nas perspektywa ich nieuchronnej śmierci, jak nieuleczalnie chorym, a ponieważ wszyscy ludzie w lagunie powszechnie zrezygnowali wobec siebie z podobnych gestów współczucia czy litości, nie mieli także najmniejszej ochoty do jakiejkolwiek dyskusji na temat snów).
Kiedy Kerans wszedł do kuchni, Bodkin już siedział przy stole, popijając spokojnie kawę, którą zaparzył w dużym, poobijanym rondlu, stojącym na piecu. Jego. przenikliwe, bystre oczy przyglądały się dyskretnie Keransowi, który usiadł na krześle i zaczął powoli masować sobie dłonią trawione gorączką czoło.
– A więc stałeś się jednym z tych, których nawiedzają sny, Robercie. Oglądałeś miraże morderczej laguny. Wyglądasz na zmęczonego. Czy sen był głęboki?
Keransowi udało się roześmiać posępnym śmiechem.
– Chcesz mnie przestraszyć, Alan? Na razie trudno mi to ocenić, ale był chyba głęboki. Boże, żałuję, że spędziłem tu wczorajszą noc. W hotelu Ritz nie miewam żadnych snów. – Kerans w zamyśleniu popijał gorącą kawę. – Więc o to chodziło Riggsowi, kiedy pytał mnie, czy dobrze sypiam. Ilu z jego ludzi nawiedzają te sny?
– Riggs ich nie miewa, ale śni przynajmniej połowa żołnierzy. No i oczywiście Beatrice Dahl. Mnie nawiedzają już od trzech miesięcy. Właściwie we wszystkich przypadkach chodzi o ten sam, nieustannie powracający sen. – Bodkin mówił leniwym, niespiesznym głosem, łagodnie, porzucając na chwilę swą zwykłą obcesowość, jak gdyby Kerans został teraz członkiem jakiejś wewnętrznej grupy wybrańców. – Trzymałeś się długo, Robercie, co oznacza, że masz skutecznie działające filtry podświadomości. Zaczynaliśmy się wszyscy zastanawiać, kiedy do nas dołączysz. – Bodkin uśmiechnął się. – Oczywiście tylko w przenośni. Nigdy nie rozmawiałem z nikim o tych snach. Może z wyjątkiem Hardmana, ale tego biedaka sny po prostu zżerały. – Po chwili Bodkin dodał: – Widziałeś słońce? Zauważyłeś identyczną częstotliwość pulsów? Na tamtej płycie, której słuchał Hardman, było nagranie jego własnego tętna. Odtwarzałem je w nadziei, że uda mi się w ten sposób zażegnać kryzys. Nie myśl, że celowo chciałem go wygnać do dżungli.