Pragnął, żeby ta podróż w głąb archeopsychicznego czasu dobiegła już kresu, tłumiąc w sobie świadomość, że kiedy to rzeczywiście nastąpi, otaczający go zewnętrzny świat stanie się obcy i nie do zniesienia.
Parokrotnie wprowadził do swojego botanicznego dziennika chaotyczne notatki na temat nowych form roślinnych w lagunie i w ciągu pierwszych tygodni samotności kilka razy odwiedził doktora Bodkina i pannę Beatrice Dahi. Jednak zarówno Bodkin jak i Beatrice byli coraz bardziej pochłonięci swój ą własną drogą poprzez totalny czas. Bodkin zagubił się w świecie prywatnej zadumy i pływał bez celu płaskodenną łodzią po wąskich strumieniach w poszukiwaniu zatopionego świata swojego dzieciństwa. Pewnego razu Kerans spotkał doktora stojącego na rufie metalowej łódki, wspartego o wiosło i wpatrującego się pustym wzrokiem w otaczające go niewzruszone gmachy. Bodkin przeszył Keransa wzrokiem na wskroś, nie odpowiadając na jego wołanie, jak gdyby w ogóle go nie zauważył.
Ale jeśli chodzi o Beatrice, to pomimo ich powierzchownego oddalenia istniał między nimi silny, głębszy związek, milcząca świadomość symbolicznych ról, jakie oboje mieli do spełnienia.
Kolejne race sygnalizacyjne rozprysnęły się nad odległą laguną, gdzie znajdowała się stacja i dom, w którym mieszkała Beatrice. Kerans osłonił oczy, kiedy niebo upstrzyły jasne kule ognia. W chwilę późni ej kilka mil dalej, gdzieś pośród wałów szlamu na południu, rozległa się w odpowiedzi seria nowych eksplozji. Kłęby rzadkiego dymu rozwiał wkrótce wiatr.
A zatem nieznajomy pilot hydroplanu nie przybył tu sam. W obliczu perspektywy nieuchronnej inwazji Kerans wziął się w garść. Odległość dzieląca wybuchy kolejnych rakiet sygnalizacyjnych wskazywała, że najeźdźcy nadchodzą w kilku grupach i że hydroplan jest tylko ich maszyną zwiadowczą.
Zamknąwszy za sobą druciane drzwi, Kerans wrócił do mieszkania i ściągnął z krzesła kurtkę. Wszedł z przyzwyczajenia do łazienki i stanął przed lustrem, by z roztargnieniem potrzeć tygodniowy zarost. Był perłowobiały, co w połączeniu z hebanową opalenizną i wyrazem zamyślenia w oczach nadawało mu wygląd doświadczonego i szlachetnego poszukiwacza skarbów. Z zaniedbanej oczyszczalni na dachu wyciekł kubełek mętnej wody, której Kerans zaczerpnął i ochlapał sobie twarz, wykonując tę symboliczną toaletę, jak mu się wydawało, wyłącznie z przyzwyczajenia.
Okutym blachą bosakiem Kerans odpędził dwie małe iguany wylegujące się na nabrzeżu, zepchnął katamaran do wody i odpłynął. Niewielki silniczek niósł go miarowo przez powolne fale. Pod dnem katamaranu kłębiły się ogromne kępy alg, a wokół dziobu krążyły żuki i pająki wodne. Dochodziło kilka minut po siódmej i temperatura wynosiła zaledwie osiemdziesiąt stopni. Było względnie chłodno i przyjemnie, a powietrze wolne od ogromnych chmur komarów, które upał później pobudzi do życia.
Kiedy Kerans manewrował w stujardowym strumieniu, prowadzącym do sąsiedniej laguny, nad jego głową eksplodowały kolejne rakiety sygnalizacyjne. Słyszał to oddalający się, to przybliżający ryk silników i chwilami dostrzegał odzianą na biało postać za sterami przemykającego w oddali hydroplanu. U wylotu laguny Kerans wyłączył silnik i sunął dalej cicho pośród porastających brzeg paproci, bacząc na węże, które, spłoszone falami, wsuwały się do wody spomiędzy gałęzi.
Dwadzieścia pięć jardów dalej zacumował katamaran wśród skrzypów rosnących na tarasowym dachu jakiegoś domu towarowego i brnąc po wznoszącym się ku górze betonie dotarł do schodów awaryjnych, umocowanych na ścianie sąsiedniego budynku. Wspiął się jeszcze pięć pięter wyżej, na płaski dach, i ułożywszy się za niskim frontonem, zaczął obserwować stojący w pobliżu korpus bloku mieszkalnego Beatrice.
Hydroplan krążył hałaśliwie w okolicach zatoczki po drugiej stronie laguny. Pilot to rzucał się naprzód, to znów gwałtownie zawracał, niczym jeździec kiełznający swego rumaka. W górę wystrzeliły kolejne flary, niektóre zaledwie w odległości ćwierci mili. Przyglądając się hydroplanowi, Kerans dosłyszał także niski, ale narastający nieustannie ryk – był to ostry, jakby zwierzęcy odgłos, przypominający nieco dźwięki, jakie wydawały iguany. Odgłos zbliżał się przy akompaniamencie buczących silników i towarzyszącym mu echu rozdzieranych i łamanych roślin. Rosnące wzdłuż zatoczki ogromne paprocie i trzcino-palmy padały kolejno na ziemię, łopocząc gałęziami niczym sztandary zwyciężonej armii. Coś dosłownie rozdzierało dżunglę na pół. Stada nietoperzy wzbijały się w powietrze i pędziły szaleńczo nad laguna, a ich piski zagłuszały pracujące na najwyższych obrotach turbiny hydroplanu i wybuchające wciąż race sygnalizacyjne.
Nagle woda u wylotu zatoczki wypiętrzyła się kilka stóp w górę i coś przypominającego ogromny pień runęło w dół, rwąc na strzępy roślinność i wdzierając się przemocą do zatoki. Miniaturowy wodospad spłynął na brzeg spienioną wodą, pchaną ciśnieniem fali, niosącej kilka kwadratowych jednostek pływających o czarnych kadłubach, przypominających kuter pułkownika Riggsa. Z olbrzymich smoczych oczu i zębów, wymalowanych na dziobach tych statków, łuszczyła się stara farba. Kierowane przez około dwunastu ciemnoskórych ludzi w białych szortach i podkoszulkach łodzie ruszyły na środek laguny, a z ich pokładów pośród ogólnego zamieszania i podnieconych okrzyków załogi wystrzelały w niebo ostatnie race.
Na wpół ogłuszony tym hałasem, Kerans przyglądał się nieprzeliczonym rojom długich, brunatnych kształtów, płynących potężnymi ruchami ciał poprzez kipiącą wodę. Zwierzęta smagały pianę masywnymi ogonami. Były to niewątpliwie największe aligatory, jakie w życiu widział. Wiele z nich przekraczało znacznie długość dwudziestu pięciu stóp. Przepychały się wściekle, walcząc o dostęp do przejrzystej wody, a następnie zbijając się w gromadę wokół znieruchomiałego już teraz hydroplanu. Ubrany na biało mężczyzna stał w otwartych drzwiach włazu z rękami na biodrach i triumfalnie przyglądał się stadu gadów. Pomachał leniwie załodze trzech płaskodennych łodzi, a potem, wskazując krąg laguny, wykonał szeroki gest, mający zapewne oznaczać, że tutaj się zatrzymają.
Kiedy jego murzyńscy porucznicy ponownie uruchomili silniki i popłynęli do brzegu, mężczyzna krytycznie i badawczo zaczął przyglądać się okolicznym budynkom, niemal wesoło przechylając głowę na bok. Aligatory zbiły się wokół niego niczym psy otaczające swego pana, a nad ich głowami przeszywały powietrze ostrzegawcze krzyki krążącej w górze zbitej chmary ptaków – siewek nilowych i kulików. Kolejne aligatory dołączały do stada, krążąc łeb przy łbie po obwodzie prawoskrętnej spirali, aż wreszcie zebrało się ich co najmniej dwa tysiące – potężne, stadne wcielenie gadziego zła.
Pilot krzyknął i wrócił za stery, a dwa tysiące aligatorowych pysków uniosło się posłusznie nad wodą. Śmigła z szarpnięciem ożyły, porywając hydroplan naprzód. Ostre płozy maszyny przeorały nieszczęsne stworzenia, leżące na jej drodze, i hydroplan runął w kierunku strumienia, wiodącego do następnej laguny, zostawiając z tyłu falującą masę aligatorów. Kilka z nich odłączyło się od grupy i zaczęło krążyć parami wśród zalanych okien, płosząc iguany, które przyglądały się tej scenie. Inne rozpełzły się pomiędzy budynkami i zajęły stanowiska na niemal całkowicie odsłoniętych dachach. Za nimi, na środku laguny, wzburzona woda kipiała niespokojnie, od czasu do czasu wyrzucając na powierzchnię śnieżnobiałymi brzuchami do góry ciała martwych aligatorów, zmiażdżonych przez hydroplan.