Выбрать главу

Kiedy zbliżająca się z lewej strony armada zwierząt ruszyła w stronę strumienia, Kerans z trudem zsunął się na dół po schodach awaryjnych i rozchlapując wodę zbiegł po pochyłym dachu tam, gdzie pozostawił swój katamaran. Zanim jednak dotarł na miejsce, silna fala, wzburzona przez hydroplan, uniosła łódź dalej na wodę, prowadząc ją na spotkanie nadciągającej masy zwierząt. W ciągu zaledwie kilku sekund katamaran został otoczony, wywrócony przez walczące o dostęp do strumienia aligatory i rozdarty na strzępy w ich kłapiących paszczach.

Potężny jaszczur, płynący na końcu szeregu, zauważył Keransa, stojącego po pas w wodzie wśród skrzypów, i ruszył ku niemu, wpijając w niego wzrok. Chropawy, łuskowaty grzbiet zwierzęcia i grzebień na jego ogonie wyginały się w potężnych skrętach ciała, kiedy aligator pokonywał dystans rozkołysanymi ruchami. Kerans szybko wbiegł z powrotem na pochyły dach, poślizgnął się, wpadł po ramiona do wody i sięgnął schodów awaryjnych w chwili, kiedy aligator wygramolił się z płycizny na swoich krótkich, zakrzywionych nogach, usiłując dosięgnąć stóp umykającego człowieka.

Ciężko dysząc, Kerans wsparł się o barierkę i spojrzał w zimne, szeroko otwarte oczy zwierzęcia, które przyglądały mu się beznamiętnie.

– Przypominasz dobrze wytresowanego psa – powiedział bez złości do aligatora. Wyciągnął ze ściany obluzowaną cegłę i cisnął ją obiema rękami w dół, celując w guz na końcu pyska zwierzęcia. Uśmiechnął się drwiąco, kiedy aligator zaryczał z bólu i wycofał się do wody, szarpiąc w irytacji paszczą liście skrzypów i resztki dryfującego jeszcze na powierzchni omasztowania katamaranu.

Po upływie pół godziny i kilku potyczkach ze spłoszonymi iguanami Keransowi udało się pokonać pieszo pozostałe dwieście jardów brzegu i dotrzeć do mieszkania Beatrice. Spotkali się, kiedy Kerans wychodził z windy. Dziewczyna miała rozszerzone niepokojem źrenice.

– Robercie, co się dzieje? – położyła mu ręce na ramionach i przycisnęła głowę do jego przemoczonej koszuli. – Widziałeś te aligatory? Są ich tysiące!

– Czy je widziałem? Cholera, jeden z nich o mało mnie nie zeżarł niemal na progu twojego domu.

Kerans wyślizgnął się z objęć Beatrice i podszedł do okna, żeby rozsunąć plastikowe żaluzje. Hydroplan znajdował się już w centralnej lagunie i okrążał ją z dużą szybkością, a stado aligatorów płynęło jego śladem. Zwierzęta z końca kolumny odrywały się kolejno od stada, zajmując stanowiska wokół brzegu. Co najmniej trzydzieści albo czterdzieści aligatorów pozostało w lagunie, gdzie utworzyły złożone z kilku sztuk patrole, krążące wokoło i rzucające się od czasu do czasu na jakąś nieostrożną iguanę.

– Te szatańskie stworzenia są z pewnością ich strażnikami – zdecydował Kerans. – Niczym oswojona trupa tarantul. Zresztą, jeśli się nad tym zastanowić, trudno o lepszych wartowników w tutejszych warunkach.

Beatrice stała obok niego, nerwowo skubiąc kołnierzyk jadeitowej jedwabnej bluzki, którą narzuciła na swój czarny kostium kąpielowy. Chociaż do mieszkania wkradało się już zniszczenie i nieład, Beatrice wciąż zawzięcie dbała o swój wygląd. Podczas kilku poprzednich odwiedzin Keransa siedziała zwykle na patio albo przed lustrem w sypialni, mechanicznie nakładając na swoje ciało nie kończące się warstwy patyny, jak niewidomy malarz, który wiecznie poprawia ledwie pamiętany portret z obawy, że kiedy w końcu przestanie malować, zapomni go całkowicie. Beatrice miała zawsze nieskazitelnie ułożone włosy oraz wytworny makijaż na ustach i powiekach, ale jej nieobecne, osamotnione spojrzenie nadawało dziewczynie woskową, połyskliwą urodę plastikowego manekina. Teraz jednak zdawała się nareszcie poruszona.

– Co to za ludzie, Robercie? Przeraża mnie ten człowiek w hydroplanie. Żałuję, że nie ma z nami pułkownika Riggsa.

– Riggs znajduje się już tysiące mil stąd, o ile w ogóle nie dotarł tymczasem do Byrd. Nie martw się, Bea. Ci ludzie wyglądaj ą może na piratów, ale my nie mamy nic, czego oni mogliby od nas chcieć.

Do laguny wpłynął duży, trójpokładowy statek kołowy, wyposażony w koła łopatkowe na dziobie i rufie. Posuwał się wolno w kierunku trzech łodzi, cumujących zaledwie kilka jardów od miejsca, gdzie stała przedtem baza Riggsa. Statek załadowany był sprzętem i rozmaitymi towarami, na pokładach leżały potężne bele tkanin i owinięte płótnem maszyny, tak że na śródokręciu pozostało tylko wąskie przejście szerokości sześciu cali.

Kerans domyślił się, że jest to pływający magazyn grupy, i że podobnie jak większość korsarzy, włóczących się wciąż po równikowych lagunach i archipelagach, ludzie ci plądrują zatopione miasta, kradnąc ciężki sprzęt specjalistyczny, jak na przykład generatory prądu, aparaturę sterowniczą i inne urządzenia, które władze poszczególnych krajów musiały z konieczności pozostawić na miejscu. Oficjalnie podobne kradzieże zagrożone były wysokimi karami, ale w rzeczywistości urzędnicy bardzo chętnie i hojnie płacili za ocalony sprzęt.

– Patrz!

Beatrice chwyciła Keransa za łokieć. Wskazała stację badawczą, na pokładzie której stał rozchełstany, potargany doktor Bodkin, machając powolnymi ruchami do marynarzy na mostku statku kołowego. Jeden z nich, nagi do pasa Murzyn w białych spodniach i czapce z daszkiem, krzyczał coś do niego w odpowiedzi przez megafon.

Kerans wzruszył ramionami.

– Alan ma rację. Mamy wiele do zyskania, ujawniając się. Jeśli im pomożemy, wkrótce odpłyną i zostawią nas w spokoju.

Beatrice zawahała się, ale Kerans ujął ją pod ramię. Hydroplan, pozbawiony już eskorty aligatorów, wracał teraz przez centralną lagunę, podskakując lekko na wodzie i rozsnuwając za sobą malowniczą smugę piany.

– Chodź. Jeżeli zdążymy zejść na dół, ten człowiek pewnie zabierze nas na pokład.

Rozdział VIII. Człowiek o białym uśmiechu

Strangman, mężczyzna o przystojnej, ponurej twarzy, przyglądał się im z mieszaniną podejrzliwości i rozbawionej pogardy. Wyciągnął się pod chłodną markizą, ocieniającą pokład rufowy statku zaopatrzeniowego. Był teraz przebrany w świeży biały garnitur, którego jedwabista powierzchnia odbijała złocenia renesansowego tronu z wysokim oparciem, wyłowionego zapewne z jakiejś weneckiej albo florenckiej laguny i stwarzającego wokół dziwnej osobowości tego człowieka aurę niemal magiczną.

– Motywy pańskiego postępowania wydają mi się bardzo niejasne, doktorze – zwrócił się do Keransa. – Ale może pan sam porzucił już nadzieję, że uda się je panu zrozumieć. Nadajmy im zatem miano totalnego syndromu plażowego i na tym zakończmy sprawę.

Strangman pstryknął na stewarda, stojącego w cieniu za jego plecami, i z tacki z przekąskami wybrał sobie oliwkę. Beatrice, Kerans i Bodkin siedzieli półkolem na niskich kanapach, na przemian chłodnych i rozpalonych, w zależności od tego, kiedy uszkodzony klimatyzator zmieniał raptownie zasięg swego działania. Na pół godziny przed południem laguna była już ognistą misą, a rozproszone światło zasłaniało niemal wysoki blok mieszkalny na przeciwległym brzegu. W piekielnym upale dżungla pozostawała nieruchoma – aligatory kryły się nawet w najmniejszym skrawku cienia, jaki tylko udało im się znaleźć.