Выбрать главу

A jednak na jednej z łodzi krzątało się kilku ludzi Strangmana. Wyładowywali ciężki sprzęt do nurkowania pod nadzorem potężnego, garbatego Murzyna, ubranego w zielone bawełniane szorty. Wyglądał jak olbrzymia, groteskowa karykatura człowieka. Od czasu do czasu zsuwał z oka przepaskę i krzykliwie wyzywał ich od ostatnich, a wtedy w parującym powietrzu niosły się zmieszane przekleństwa i jęki wysiłku.

– Niech mi pan jednak powie, doktorze, kiedy ostatecznie zamierza pan stąd wyjechać – naciskał dalej Strangman, najwyraźniej niezadowolony z odpowiedzi Keransa.

Kerans z wahaniem zastanawiał się, czy powinien podać jakąś datę. Czekali godzinę, zanim Strangman się przebrał, po czym Kerans powitał go w imieniu swoim i swoich towarzyszy, usiłując wytłumaczyć mu, dlaczego pozostali w lagunie po odjeździe Riggsa.

Wydawało się jednak, że Strangman nie chce albo nie umie poważnie potraktować ich wyjaśnień, przechodził bowiem gwałtownie od zdumienia nad ich naiwnością do ostrej podejrzliwości. Kerans przyglądał mu i się uważnie, nie chcąc wykonać choćby najbłahsze-go fałszywego ruchu. Kimkolwiek Strangman był naprawdę, z pewnością nie był zwyczajnym korsarzem. Statek zaopatrzeniowy, jego załogę i ich kapitana przenikała jakaś niezwykła atmosfera grozy. A Keransa niepokoił szczególnie Strangman ze swoją blado uśmiechniętą twarzą, której surowe rysy wyostrzały się jeszcze, kiedy uśmiechał się drwiąco.

– Właściwie nie rozpatrywaliśmy w ogóle możliwości wyjazdu – powiedział Kerans. – Myślę, że wszyscy chcemy pozostać tu jak najdłużej. Mamy niewielkie zapasy.

– Ależ, szanowny panie – odparł Strangman. – Temperatura na tych terenach podniesie się wkrótce do blisko dwustu stopni. Cała planeta powraca pędem do czasów epoki mezozoicznej.

– W rzeczy samej – wtrącił się Bodkin, budząc się na chwilę z zamyślenia. – A o tyle, o ile sami jesteśmy częścią tej planety, my także powracamy w przeszłość. A tu jest nasza strefa przejściowa, tutaj na nowo asymilujemy się do naszych biologicznych początków. Dlatego postanowiliśmy tu pozostać. Żaden inny ukryty motyw nie istnieje, panie Strangman.

– Oczywiście, że nie, doktorze. Całkowicie szanuję waszą szczerość. – Na twarzy Strangmana krzyżowały się oznaki zmiany nastroju, przechodzącego kolejno od irytacji, sympatii i nudy aż do obojętności. Przez chwilę nasłuchiwał, jak jego ludzie pompują na łodzi powietrze, a potem zapytał: – Doktorze Bodkin, czy jako dziecko mieszkał pan w Londynie? Zapewne zostawił pan tu mnóstwo sentymentalnych wspomnień, na przykład wielkich pałaców i muzeów… Czy może jedyne pańskie wspomnienia pochodzą z okresu przedmacicznego?

Kerans uniósł wzrok, zdumiony łatwością, z jaką Strangman opanował żargon Bodkina. Zauważył, że Strangman przenikliwie obserwuje nie tylko rozmówcę, lecz czeka także na reakcję ze strony jego albo Beatrice.

Ale Bodkin wykonał jedynie nieokreślony gest.

– Nie, obawiam się, że nic nie pamiętam. Niedawna przeszłość mnie nie interesuje.

– Wielka szkoda – zauważył figlarnie Strangman. – Wasz problem polega na tym, że tkwicie tu od trzydziestu milionów lat i spoglądacie na świat z niewłaściwej perspektywy. Tracicie mnóstwo z przemijającego piękna życia. Ja na przykład jestem zafascynowany niedawną przeszłością. Skarby epoki triasu nie mogą się równać ze skarbami ostatnich lat drugiego tysiąclecia.

Strangman oparł się na łokciu i uśmiechnął się do Beatrice, która, siedząc z rękami dyskretnie zakrywającymi nagie kolana, przypominała mysz obserwującą okaz wyjątkowo dorodnego kocura.

– A pani, panno Dahl? Wygląda pani nieco melancholijnie. Czyżby dopadła panią choroba lokomocji czasowej? Na zakrętach chronoklastycznych? – Zachichotał, ubawiony swoim celnym dowcipem, a Beatrice odpowiedziała cicho:

– Jesteśmy trochę zmęczeni, panie Strangman. A zmieniając temat, to nie podobają mi się pańskie aligatory.

– Nie zrobią wam krzywdy. – Strangman rozparł się wygodnie i obrzucił całą trójkę badawczym spojrzeniem. – Wszystko to jest bardzo dziwne. – Rzucił przez ramię jakieś burkliwe polecenie stewardowi, a potem zmarszczył brwi i pogrążył się w zadumie.

Kerans zauważył, że skóra na jego twarzy i dłoniach była niesamowicie biała, pozbawiona najmniejszych nawet śladów pigmentu. Silna opalenizna Keransa, podobnie jak Beatrice i doktora Bodkina, niemal nie pozwalała go odróżnić od negroidalnych członków załogi Strangmana. Subtelne różnice pomiędzy mulatami i kwarteronami zniknęły. Jedynie Strangman zachował pierwotną bladość skóry, której barwę podkreślał jeszcze jego biały strój.

Podszedł do nich Murzyn o nagim torsie, w czapce z daszkiem na głowie. Z jego potężnych mięśni ściekał strumieniami pot. Mierzył blisko sześć stóp wzrostu, ale niezwykła szerokość jego barów nadawała mu przysadzisty i zwalisty wygląd. Okazywał swojemu przywódcy szacunek i posłuszeństwo, Kerans zaczął się zastanawiać, w jaki sposób udaje się Strangmanowi zachować autorytet w grupie i dlaczego załoga bez szemrania akceptuje jego szorstki, grubiański ton.

Strangman sucho przedstawił im Murzyna.

– To jest Admirał, mój bicz i prawa ręka. Jeśli będziecie czegoś ode mnie chcieli, a mnie akurat nie będzie, zwróćcie się do niego. – Strangman wstał i zszedł z podwyższenia. – A teraz, zanim nas opuścicie, pozwólcie, że zabiorę was na krótki spacer po moim statku skarbów. – Podał galanteryjnie ramię Beatrice, która przyjęła je nieco bojaźliwie, bo oczy Strangmana zalśniły drapieżnością.

Jak przypuszczał Kerans, statek zaopatrzeniowy był kiedyś pływającym kasynem i gniazdem rozpusty – parowcem, który cumował zapewne poza pięciomilową strefą wód przybrzeżnych gdzieś pod Messyną albo Bejrutem, albo u ujścia jakiejś rzeki pod łagodniejszym, bardziej umiarkowanym niebem na południe od równika. Kiedy schodzili z pokładu, kilku ludzi opuszczało na brzeg stary, ozdobny trap – jego łuszczące się, pozłacane poręcze ocieniał jakby wielki namiot z białych klepek, ozdobiony draperią i złotymi kutasikami, a sznury podtrzymujące tę konstrukcję na kołach trzeszczały, jak gdyby trap był balkonem zawieszonym na linach. Wnętrze statku urządzone było również w podobnym, pseudobarokowym stylu. Ciemny i nieczynny bar, znajdujący się na dziobie pokładu spacerowego, przypominał wyglądem bogato zdobioną nadbudówkę rufową galeonu – jego portyk podtrzymywały nagie złocone kariatydy. Półkolumny ze sztucznego marmuru tworzyły niewielkie loże, prowadzące dalej, do prywatnych alków i jadalni, natomiast podwójna, centralna klatka schodowa przypominała tandetną scenografię filmową, mającą imitować Wersal. Pod sufitem tłoczyły się zakurzone kupidyny i kandelabry, a wytłuszczony mosiądz pokrywała pleśń i grynszpan.

Zniknęły jednak dawne stoły do ruletki i chemin de fer, porysowany parkiet zastawiały natomiast rozmaite skrzynie i pudła, ustawione w stosy pod osłoniętymi drucianą siatką oknami, toteż do środka sączyło się z zewnątrz jedynie słabe odbicie światła. Wszystko było dobrze zapakowane i opieczętowane, ale na starym mahoniowym stole nawigacyjnym Kerans ujrzał kolekcję marmurowych kończyn i popiersi z brązu, prawdopodobnie fragmenty jakichś pomników, które należało dopiero posortować.

Strangman zatrzymał się na chwilę u stóp schodów, zrywając z jednego z malowideł ściennych pas wyblakłej tempery.

– Ten statek rozpada się już na kawałki. Z pewnością nie dorównuje standardem hotelowi Ritz, doktorze. Zazdroszczę panu zdrowego rozsądku.

Kerans wzruszył ramionami.

– Czynsz w tej okolicy nie jest ostatnio wysoki. – Czekał, aż Strangman otworzy drzwi, i weszli do głównego magazynu, ciemnej, dusznej jaskini, załadowanej wielkimi drewnianymi skrzyniami. Podłogę pomieszczenia pokrywały trociny. Opuścili już klimatyzowaną część statku, toteż Admirał i jeszcze jeden marynarz szli tuż za nimi, chłodząc ich bezustannie lodowato zimnym powietrzem z węża pożarowego, podłączonego do wylotu w ścianie. Wtem Strangman pstryknął palcami i Admirał zaczął szybo zwijać płótno, którym owinięte były skrzynie.