W mdłym świetle Kerans dostrzegł niewyraźnie lśniący zarys wielkiego, zdobnego ołtarza, stojącego w kącie magazynu. Ołtarz ozdobiony był wyrafinowanymi ślimacznicami i potężnymi kandelabrami w kształcie delfinów, wyżej natomiast mieściło się neoklasyczne proscenium, mogące nakryć niewielki dom. Obok stało kilkanaście posągów, pochodzących głównie z okresu późnego renesansu, o które wsparte były ciężkie złocone ramy obrazów. Dalej stało kilka mniejszych ołtarzy i tryptyków, znakomicie zachowana kazalnica, wykładana złotem, trzy spore posągi, wyobrażające postaci na koniach, w grzywach których tkwiły wciąż splątane pasma wodorostów, kilkoro ogromnych, katedralnych drzwi, zdobionych złotem i srebrem, i duża, wykładana marmurem fontanna. Metalowe półki biegnące wzdłuż ścian magazynu zastawione były wszelkiego rodzaju mniejszymi rupieciami, jak urny wotywne, kielichy, tarcze, tace, fragmenty ozdobnych zbroi, zdobione kałamarze i tym podobne rzeczy.
Strangman, trzymający wciąż rękę Beatrice, wykonał szeroki gest, obejmujący kilka jardów przestrzeni. Kerans usłyszał, że mówi “Kaplica Sykstyńska" i “grób Medyceuszy", ale Bodkin mruknął: – Z estetycznego punktu widzenia większość tych przedmiotów to śmieci, zrabowane wyłącznie ze względu na wartość złota. Zresztą, nie ma go wcale tak wiele. Co ten facet kombinuje?
Kerans skinął głową, obserwując Strangmana w białym garniturze i stojącą obok niego Beatrice w sukience wysoko odsłaniającej nogi. Nagle przypomniał sobie tamten obraz Delvaux, przedstawiający wyfraczone szkielety. Kredowobiała twarz Strangmana wyglądała jak czaszka, a on sam miał w sobie coś z beztroski tamtych kościotrupów. Bez żadnego powodu Kerans poczuł nagle przemożną niechęć do tego człowieka, choć była to wrogość raczej natury ogólnej niż osobistej.
– I co, panie Kerans, co pan o tym myśli? – Strangman obrócił się na pięcie w końcu korytarza i zawrócił, burkliwie nakazując Admirałowi, by ponownie nakrył eksponaty. – Udało mi się zrobić na panu wrażenie, doktorze?
Kerans oderwał wzrok od twarzy Strangmana i spojrzał na zrabowane zabytki.
– Przypominają kości – powiedział głucho.
Strangman, zaskoczony, pokręcił głową.
– Kości? Na litość boską, co pan wygaduje? Pan jest szalony, Kerans! Kości, dobry Boże!
Nieoczekiwanie Admirał wydał z siebie bolesny jęk, a potem podjął refren z ust Strangmana, z początku powtarzając słowo “kości" cicho, do siebie, jak gdyby badał jakiś nieznany przedmiot, po czym zaczął to słowo powtarzać coraz szybciej, niby w nerwowej ekstazie, a jego szeroka twarz zatrzęsła się od śmiechu. Po chwili dołączył do niego drugi marynarz i teraz już razem wyśpiewywali to słowo, falując nad wężem przeciwpożarowym jak zaklinacze kobr.
– Kości! Tak, człowieku, ażesz to wszystko kości! Ażesz to kości, ażesz kości, ażesz…!
Strangman spojrzał na nich gniewnie, a mięśnie jego twarzy tężały i rozluźniały się niby powrozy. Zdjęty wstrętem na widok takiej wulgarności i braku zimnej krwi, Kerans odwrócił się, chcąc wyjść z magazynu. Poirytowany Strangman ruszył natychmiast za nim. Wparł otwartą dłoń w plecy Keransa i pchał go wzdłuż korytarza, prowadząc ku drzwiom.
Pięć minut później, kiedy Kerans, Bodkin i Beatrice odpływali już jedną z łódek, Admirał i sześciu innych członków załogi zgromadziło się szeregiem przy relingu, wciąż jeszcze podśpiewując i tańcząc. Strangman odzyskał tymczasem dobry nastrój i stał już spokojnie w swoim białym fraku, z dala od roztańczonych marynarzy, machając im ironicznie ręką na pożegnanie.
Rozdział IX. Jezioro Tanatosa
Podczas następnych dwóch tygodni, kiedy południowy horyzont zaczęły coraz bardziej zaciemniać deszczowe chmury, Kerans często miał okazję widywać nowego przybysza. Zamieniwszy elegancki, biały garnitur na kombinezon i hełm, Strangman krążył zwykle po lagunach, nadzorując z pędzącego na złamanie karku hydroplanu pracę drużyn wydobywczych. W każdej z trzech lagun pracowała łódź z sześcioma ludźmi załogi, a nurkowie sukcesywnie i systematycznie penetrowali zatopione budynki. Niekiedy monotonię rutynowych patroli podwodnych i pracy pomp, tłoczących powietrze, przerywał tylko odgłos strzałów karabinowych – to ludzie Strangmana zabijali aligatory, które zanadto zbliżały się do nurków.
Kerans trzymał się z dala od laguny. Siedział w ciemnościach swojego hotelowego apartamentu i nie przeszkadzał Strangmanowi nurkować po łup, byle tylko jak najszybciej odjechał. Sny coraz silniej oddziaływały na życie Keransa na jawie, a jego świadomość stawała się coraz bardziej jałowa i zamknięta w sobie. Płaszczyzna czasu, na której egzystował Strangman i jego ludzie, wydawała mu się tak przezroczysta, jak gdyby nie miała prawa do rzeczywistości. Od czasu do czasu, kiedy odwiedzał go Strangman, Kerans na kilka minut pojawiał się w tym rozrzedzonym wymiarze czasu, ale ośrodek jego świadomości znajdował się zupełnie gdzie indziej.
Dziwne było to, że Strangman, którego Kerans początkowo wyraźnie irytował, teraz chytrze upodobał sobie biologa. Zrównoważona, spokojna umysłowość Keransa stanowiła idealny cel dla kostycznego poczucia humoru Strangmana. Czasami w wyrafinowany sposób naśladował doktora, na przykład prostolinijnie ujmując go za ramię podczas rozmowy i mówiąc nabożnym głosem: “Wiesz, że wyjście życia z morza dwieście milionów lat temu było zapewne traumatycznym przeżyciem, z którego ludzkość do dziś się nie otrząsnęła?…"
Pewnego dnia Strangman posiał do laguny skiff z dwoma ludźmi, którzy na jednym z największych gmachów na drugim brzegu wymalowali wysokimi na trzydzieści stóp literami napis:
STREFA CZASOWA
Kerans przyjął ten żart z dobrodziejstwem inwentarza, ignorując go zresztą, albowiem bezskuteczność podwodnych wypraw przydała napisowi ironicznej wymowy. Posuwając się coraz dalej w przeszłość, Kerans czekał cierpliwie, aż nadejdą deszcze.
Dopiero po wielkim przyjęciu, wydanym przez Strangmana, Kerans po raz pierwszy zdał sobie sprawę, dlaczego naprawdę boi się tego człowieka.
Przyjęcie, które przygotował Strangman, miało rzekomo spełnić funkcję towarzyską, polegającą na zacieśnieniu więzów przyjaźni pomiędzy trójką wygnańców. W swój lakoniczny, lekceważący sposób Strangman zaczął także zastawiać sidła na Beatrice, celowo schlebiając Keransowi, który miał mu ułatwić wstęp do jej mieszkania. Kiedy Strangman odkrył, że Bodkin, Kerans i Beatrice rzadko się widują, zmienił jednak taktykę, usiłując teraz zjednać sobie Keransa i Bodkina obietnicą skosztowania zapasów z jego dobrze zaopatrzonej kuchni i baru. Ale Beatrice zawsze odmawiała zaproszeń na obiady i spożywane o północy śniadania – Strangman i jego świta, złożona z aligatorów i jednookich Mulatów, nadal wzbudzali w niej przerażenie – toteż przyjęcia zawsze w końcu odwoływano.
Jednakże prawdziwy powód zorganizowania przez Strangmana “podwodnej gali" był bardziej praktyczny. Otóż od pewnego czasu Strangman zauważył, że Bodkin pływa łodzią po strumieniach w dawnej dzielnicy uniwersyteckiej – ku uciesze starego biologa często śledziła go na wąskich kanałach jedna z ozdobionych smoczymi oczami łodzi, kierowana przez Admirała lub Wielkiego Cezara i zamaskowana liśćmi paproci, niczym porzucona tratwa karnawałowa. Przypisując swoje własne motywacje innym, Strangman sądził, że Bodkin szuka jakiegoś ukrytego skarbu. Swoje podejrzenia skupił w końcu na zatopionym planetarium, jedynym podwodnym budynku, do którego łatwo było się dostać. Strangman wyznaczył stały posterunek nad małym jeziorkiem, jakieś dwieście jardów na południe od centralnej laguny, gdzie znajdowało się planetarium, ale ponieważ Bodkin nie pokazał się tam ani razu głuchą nocą w płetwach i z akwalungiem, Strangman stracił wreszcie cierpliwość i postanowił go uprzedzić.