Strangman opanował się i podszedł do relingu.
– Doskonałe, prawda, doktorze Bodkin? Wspaniały żart, wspaniałe widowisko! No, doktorze, niech pan nie będzie taki rozgoryczony. Należą mi się gratulacje! Niełatwo było zorganizować coś takiego.
Bodkin skinął głową i odszedł nieco dalej. Wciąż był oszołomiony.
– W jaki sposób udało ci się uszczelnić obwód laguny? – spytał Kerans. – Przecież wokół jeziora nie ma żadnego zespolonego wału ani muru.
– Już jest, doktorze. Przecież to wy jesteście ekspertami od biologii morza. Grzyby rosnące w mule bagiennym utwardziły całą górę szlamu. Od tygodnia mamy tu tylko jeden punkt przepływu wody. Zatkaliśmy go w pięć minut.
Spojrzał z radością na wyłaniające się w mdłym świetle ulice. Przez powierzchnię wody przebijały już garbate grzbiety samochodów i autobusów. Olbrzymie anemony i rozgwiazdy trzepotały się niemrawo na płyciźnie. Z okien tu i ówdzie zwisały bezwładnie wodorosty.
Bodkin powiedział głucho:
– To jest Leicester Square.
Strangman nagle przestał się śmiać i rzucił się ku niemu, popatrując żarłocznie na pokryte neonami portyki kadłubów dawnych kin i teatrów.
– A więc jednak znasz te okolice, doktorze! Szkoda, że nie chciałeś pomóc nam przedtem, kiedy nie mogliśmy niczego znaleźć. – Uderzył dłonią w poręcz i zaklął, szarpiąc Keransa za łokieć. – Na Boga, za to teraz będziemy mieli co robić! – Tu Strangman gwałtownie opuścił towarzystwo, burcząc coś jeszcze pod nosem, po czym odsunął kopniakiem stół i rozwrzeszczał się na Admirała.
Zaniepokojona Beatrice patrzyła, jak Strangman znika pod pokładem. Trzymała swoją szczupłą dłoń na gardle.
– Ten człowiek jest obłąkany. Co my teraz zrobimy? Przecież on osuszy wszystkie laguny.
Kerans kiwnął głową, rozmyślając o nagłej zmianie nastroju Strangmana, której przed chwilą był świadkiem. W momencie odsłonięcia zatopionych ulic i budynków jego zachowanie zmieniło się radykalnie. Zniknęły jakiekolwiek oznaki dwornej ogłady i lakonicznego poczucia humoru – teraz stał się szorstki i przebiegły, jak duch renegata z ulicy bandytów,. powracający na swój dawno zagubiony plac zabaw. Wydawało się, że woda w pewnym sensie znieczulała go, dławiąc prawdziwy charakter kapitana, skryty pod powierzchownym polorem wdzięku i zmienności nastrojów.
Za ich plecami na pokład padł cień wielkiego biurowca, rozsnuwając ukośną zasłonę mroku nad weneckim malowidłem. Widać było jeszcze tylko kilka postaci, między innymi Esterę i czarnego kapitana gondolierów oraz pojedynczą, białą twarz wygolonego gładko członka Rady Dziesięciu. Jak przepowiedział Strangman, Beatrice odegrała swoją symboliczną rolę, a Neptun ustąpił i wycofał się.
Kerans spojrzał na zaokrąglony korpus stacji badawczej, osiadły na budynku jakiegoś kina niczym olbrzymi głaz na skraju urwiska. Wieżowce stojące na obwodzie laguny były wyższe od pozostałych budowli o osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu stóp i przesłaniały teraz pół widnokręgu, zamykając ich na dnie ciemnego kanionu.
– Właściwie to wszystko nieważne – Kerans próbował zyskać na czasie. Przytrzymał Beatrice ramieniem, gdy statek dotknął dna i przechylił się lekko, miażdżąc pod dziobem niewielki samochód. – Kiedy skończą rabować sklepy i muzea, odjadą. Poza tym za tydzień albo dwa nadciągną tu deszcze.
Beatrice odchrząknęła z niesmakiem i skrzywiła się, widząc jak pierwsze nietoperze tłuką się wśród dachów, pędząc od jednej ociekającej wodą kryjówki do drugiej.
– Ale teraz w lagunie jest wyjątkowo obrzydliwie. Nie mogę uwierzyć, że ktoś tu kiedyś mieszkał. Wygląda jak jakieś wymyślone Miasto Piekieł. Robercie, ja potrzebuję laguny.
– Moglibyśmy opuścić to miejsce i ruszyć na południe przez równiny mułowe. Co o tym myślisz, Alan?
Bodkin powoli pokiwał głową, wpatrując się wciąż tępo w ciemniejące wokół placu budynki.
– Jak chcecie, to idźcie. Ja muszę zostać tutaj.
Kerans zawahał się.
– Alan, Strangman ma już teraz wszystko, czego potrzebuje – przestrzegł go łagodnie. – Staliśmy się dla niego bezużyteczni. Wkrótce będziemy tu już tylko niechcianymi gośćmi.
Ale Bodkin nie zwracał na niego uwagi. Przyglądał się ulicom, ściskając poręcz relingu jak starzec przy kasie ogromnego sklepu, kupujący wspomnienia z dzieciństwa.
Ulice były już niemal całkiem suche. Jedna z łódek opadła na chodnik, odepchnięta bosakiem na chwilę znów uniosła się na wodzie, aż w końcu osiadła definitywnie na ulicznej wysepce dla pieszych. Trzej ludzie załogi, prowadzeni przez Wielkiego Cezara, wskoczyli w sięgającą im do pasa wodę i zaczęli hałaśliwie brnąć w kierunku statku zaopatrzeniowego, ochlapując w podnieceniu stojące otworem wystawy sklepowe.
Statek kołowy osiadł już twardo na dnie, a Strangman wraz z załogą zaczęli wiwatować i krzyczeć, zasłaniając się przed pękającymi im nad głowami przewodami elektrycznymi i przechylającymi się niebezpiecznie słupami wysokiego napięcia. Na wodę spuszczono mały ponton i w rytm chóru pięści, wybijających takt o poręcz relingu, Admirał przewiózł Strangmana na drugą stronę płytkiego stawku, przybijając przy fontannie, stojącej na środku placu. Tu Strangman wyszedł z łódki, wyciągnął z kieszeni fraka pistolet sygnałowy i z okrzykiem uniesienia zaczął raz za razem strzelać w powietrze salwami kolorowych, rozbłyskujących niczym gwiazdy rac.
Rozdział XI. “Ballada o Panu Kości"
Pół godziny później Beatrice, Kerans i doktor Bodkin mogli już wyruszyć na ulice. Wprawdzie dookoła pełno było wielkich kałuż, a z parterów domów wciąż lała się do nich woda, ale te małe stawki miały najwyżej dwie albo trzy stopy głębokości. W wielu miejscach chodniki były suche na przestrzeni ponad stu jardów, a z kilku dalszych ulic woda spłynęła już zupełnie. Na środku jezdni dokonywały żywota zdychające ryby i rośliny morskie. W niektórych miejscach na chodnikach i wokół ścieków leżały zbite wały czarnego szlamu, ale na szczęście wody odpływowe wyżłobiły w nich długie ścieżki.
Strangman pędził naprzód w swoim białym garniturze, strzelając racami w gardziel ciemnych ulic. Jego załoga ruszyła za nim w miasto rozwrzeszczaną bandą – ludzie idący na czele nieśli chwiejącą się niebezpiecznie w ich dłoniach baryłkę rumu, inni zaś zaopatrzyli się w butelki, maczety i gitary. Wokół Keransa, który pomagał Beatrice zejść z trapu, rozległo się kilka szyderczych okrzyków: “Pan Kości!", i po chwili Beatrice, Kerans i Bodkin pozostali sami w ciszy ogromnego, osiadłego na mieliźnie statku kołowego.
Spoglądając niepewnie na odległy, wysoki pierścień dżungli, majaczącej w ciemności niczym okrągłe usta krateru wygasłego wulkanu, Kerans ruszył pierwszy w stronę najbliższych budynków. Przystanęli w wejściu do jednego z wielkich kin – na wyłożonej kaflami podłodze trzepotały się anemicznie jeże morskie i ukwiały, a w kabinie, gdzie niegdyś mieściła się kasa, rozciągały się teraz ławice piasku.
Beatrice podciągnęła spódnicę i cała trójka poszła powoli wzdłuż pasa kin, kafejek i salonów gier zręcznościowych, kierowanych obecnie przez personel złożony wyłącznie z mięczaków i skorupiaków. Na pierwszym skrzyżowaniu dobiegły ich z przeciwka odgłosy libacji, skręcili więc w drugą stronę, ruszając na zachód ociekającym ciemnością kanionem. Nad ich głowami wciąż wybuchały od czasu do czasu świetlne race, a delikatne, szkliste gąbki w drzwiach mijanych domów połyskiwały miękko, odbijając różowo-niebieskie światło wybuchów.