– Coventry Street, Haymarket… – Kerans odczytał napisy na rdzewiejących tabliczkach. Skryli się na progu jakiegoś budynku widząc, że Strangman i jego banda gna z powrotem przez plac w eksplozji światła i wrzasków, tnąc maczetami gnijące szyldy w witrynach sklepów.
– Miejmy nadzieję, że znajdą coś, co ich zadowoli – mruknął Bodkin. Wpatrywał się w widnokrąg gmachów, jak gdyby szukał głębokiej, czarnej wody, która jeszcze niedawno je przykrywała.
Przez kilka godzin włóczyli się po wąskich ulicach niczym samotne, zabłąkane duchy, natykając się od czasu do czasu na któregoś z członków rozhulanej załogi, biegnącego pijackim kłusem środkiem jezdni ze szczątkami jakichś ubrań w jednej ręce i maczetą w drugiej. Na niektórych skrzyżowaniach ludzie Strangmana rozpalili małe ogniska i grzali się w grupkach po dwóch lub trzech wokół błyskających migotliwym światłem palenisk.
Unikając takich miejsc, Beatrice, Bodkin i Kerans posuwali się coraz dalej poprzez skupiska ulic, na południowy brzeg dawnej laguny, gdzie wznosił się w ciemności blok Beatrice, a jej mieszkanie ginęło pośród gwiazd.
– Pierwszych dziesięć pięter będziesz musiała przejść pieszo – zakomunikował jej Kerans. – Wskazał rozległy wał mułu, sięgający wilgotnym, wypukłym zboczem okien na piątym piętrze i stanowiący część kolosalnego masywu zastygłej gliny, który, zgodnie ze słowami Strangmana, otaczał teraz lagunę, tworząc nieprzebytą zaporę dla wdzierających się w głąb lądu wód. W bocznych ulicach ujrzeli wielką, lepką masę, przelewającą się ponad dachami i płynącą poprzez zaczopowane budynki, których szkielety przyspieszały proces twardnienia szlamu.
Tu i ówdzie mulasta tama czepiała się jakiejś potężniejszej przeszkody, jak kościół albo biurowiec mieszczący urzędy państwowe, i wtedy zbaczała ze swojej kolistej ścieżki wokół laguny. Jedno z takich wybrzuszeń biegło drogą, którą płynęli niedawno na podwodne przedstawienie Strangmana, i Kerans poczuł, że przyspiesza kroku, zbliżając się do planetarium. Czekał z niecierpliwością na towarzyszy, którzy przystawali przed pustymi wystawami dawnych domów towarowych albo wpatrywali się w czarny śluz, sączący się w dół po ruchomych schodach pod biurowcami i tworzący na ulicach kałuże kleistej mazi.
Mieszkańcy barykadowali nawet najmniejsze domy przed ich opuszczeniem. W drzwiach widać było zwalone bezładnie prowizoryczne ekrany i kraty stalowe, mające ukryć Bóg wie jakie skarby. Wszystko oblepiała cienka warstwa mułu, niwecząca wszelki wdzięk i charakter, jakim mogły odznaczać się niegdyś tutejsze ulice, i Kerans miał wrażenie, że całe miasto powstało z martwych ze swoich własnych rynsztoków. Gdyby niedługo nastał Dzień Sądu, armie zmarłych zapewne podniosłyby się z grobów przyodziane w tę samą ohydną opończę mułu.
– Robert… – Bodkin przytrzymał go za rękę, wskazując leżącą przed nimi ciemną ulicę. Pięćdziesiąt jardów dalej w rozproszonym świetle odległych rac sygnałowych błyszczały słabo zarysy metalowej kopuły planetarium, którego ponury korpus kryły zasłony cieni. Kerans zatrzymał się, rozpoznał bowiem przyległe ulice, chodniki i latarnie, a potem ruszył naprzód, niepewny, ale zarazem zaintrygowany tym panteonem gwiazd, mieszczącym tyle dręczących go lęków i zagadek.
Chodnik przed wejściem zalegały obwisłe bezwładnie gąbki i czerwone wodorosty. Szli, kierując się ostrożnie między zwałami szlamu okalającego jezdnię. Zagajniki widmowego morszczynu, wieńczącego kopułę planetarium, łopotały teraz bezsilnie nad portykiem, a ich długie, ociekające wodą łodygi zwieszały się nad wejściem jak poszarpane markizy. Kerans wyciągnął rękę, rozsunął liście, a potem zajrzał ostrożnie do wnętrza mrocznego foyer. Gruba warstwa czarnego błocka, z którego wraz z uchodzącym z rozmaitych pęcherzy tlenowych i pławnych powietrzem wydobywał się słaby syk ginących organizmów morskich, pokrywała dosłownie wszystko dookoła: kasy, schody wiodące na półpiętro, ściany i panele drzwi. Zamiast aksamitnego płaszcza, który pamiętał Kerans ze swojej podwodnej wyprawy, ujrzeli teraz spękany kożuch gnijących form organicznych, przypominających szaty grobowe. Jaśniejący przedtem próg macicy zniknął, a jego miejsce zajęło wejście do kanałów ściekowych.
Kerans ruszył w głąb foyer, przypominając sobie ciemny, nocny buduar audytorium i jego dziwny zodiak. Nagle zauważył, że na ziemi pomiędzy jego nogami sączy się strumyczek mętnej cieczy, niczym krew wyciekająca z ciała martwego wieloryba.
Kerans chwycił Beatrice pod rękę i wrócił po własnych śladach na ulicę.
– Obawiam się, że magiczny urok tego miejsca zniknął – zauważył bez ogródek, zmuszając się do śmiechu. – Strangman powiedziałby zapewne, że samobójca nigdy nie powinien powracać na miejsce swojej zbrodni.
Chcąc skrócić sobie drogę, zaplątali się w krętą, ślepą uliczkę, z której udało im się wycofać w sam czas, kiedy z płytkiego stawku rzucił się na nich niewielki kajman. Uciekając pomiędzy rdzewiejącymi muszlami samochodów, wypadli na otwartą przestrzeń ulicy, ścigani nadal przez gada. Zwierzę przystanęło pod latarnią na skraju chodnika, z wolna tłukąc na boki ogonem i rozwierając paszczę. Kerans pociągnął Beatrice za sobą. Rzucili się znów do ucieczki, ale pokonali zaledwie dziesięć jardów, kiedy Bodkin poślizgnął się nagle i runął ciężko w zwał szlamu.
– Alan! Szybko! – Kerans zawrócił po Bodkina, a łeb kajmana skierował się chwiejnie w ich stronę. Pozostałe samotnie w lagunie zwierzę wydawało się oszołomione i gotowe zaatakować wszystko, co znajdzie na swej drodze.
Nagle rozległ się huk ognia karabinowego i powietrze nad jezdnią przecięły płomienie strzałów. Zza rogu wyłoniła się nieoczekiwanie grupa ludzi. Niektórzy trzymali nad głowami zapalone race. Na czele widać było ubraną na biało postać Strangmana, za którym szli Admirał i Wielki Cezar z karabinami przyłożonymi do ramion.
Oczy Strangmana zalśniły w świetle rac. Skłonił się nieznacznie Beatrice, a potem przywitał Keransa. Jaszczur ze strzaskanym kręgosłupem wił się bezsilnie w rynsztoku, odsłaniając swój żółtawy brzuch. Wielki Cezar wyciągnął maczetę i odrąbał mu łeb.
Strangman przyglądał się tej scenie z okrutną rozkoszą.
– Paskudna bestia – powiedział. Wyciągnął z kieszeni duży naszyjnik z kryształu górskiego, wciąż oblepiony algami, i podał go Beatrice. – To dla ciebie, moja droga. – Zgrabnie zawiesił pasmo naszyjnika na szyi dziewczyny, przyglądając się ozdobie z zadowoleniem. Wodorosty splątane pośród błyszczących kamieni, kontrastujące z białą skórą piersi Beatrice, nadawały jej wygląd najady z wodnych głębin. – Oddam ci wszystkie klejnoty martwego oceanu.
Strangman odwrócił się gwałtownie i ruszył znów w dalszą drogę. Race zniknęły w ciemności przy akompaniamencie okrzyków jego ludzi, którzy pozostawili Keransowi, Bodkinowi i Beatrice ciszę, białe kamienie naszyjnika i zdekapitowanego kajmana.
Szaleństwo wydarzeń kilku następnych dni przybierało stopniowo na sile. Coraz bardziej oszołomiony, Kerans wałęsał się nocą samotnie ciemnymi ulicami (w ciągu dnia w labiryncie alejek panował nieznośny upał). Nie potrafił oderwać się od wspomnień z dawnej laguny, choć z drugiej strony przywykł szybko do pustych ulic i zaczopowanych mułem budynków.
Od chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył niespodzianie osuszoną lagunę, popadł gwałtownie w stan apatycznej inercji, z której bezskutecznie próbował się otrząsnąć. Zdawał sobie mgliście sprawę, że laguna reprezentowała kompleks jego neuronicznych potrzeb, których nie mógłby zaspokoić gdzie indziej. Tępego letargu Keransa nie potrafiły przerwać nawet rozgrywające się wokół akty przemocy, i doktor coraz bardziej czuł się jak rozbitek w oceanie czasu, osaczony przez ruchome warstwy sprzecznych z sobą rzeczywistości, które dzieliły całe milionolecia.