Ogromne słońce, pulsujące w jego głowie, zagłuszało niemal odgłosy rabunków i hulanek, ryki eksplozji i huk karabinów. Niczym ślepiec Kerans wędrował niepewnym krokiem po starych arkadach i domach. Chodził w poplamionym i wytłuszczonym białym smokingu. Mijający go w biegu marynarze drwili z niego, szarpiąc go dla kawału za ramiona. Nocami pętał się jak w gorączce pomiędzy rozhulanymi śpiewakami na placu i zasiadał obok Strangmana podczas urządzanych przez niego libacji, a później krył się znów w cieniu statku kołowego, przyglądając się tańcom i nasłuchując bicia bębnów oraz dźwięków gitar, nakładających się w jego głowie na uporczywe dudnienie czarnego słońca.
Zrezygnował ze wszelkich prób powrotu do hotelu, tym bardziej że strumień blokowały łodzie pompujące wciąż wodę, a dzieląca go od hotelu laguna roiła się wprost od aligatorów. Dni przesypiał na kanapie w mieszkaniu Beatrice albo siedział tępo w cichej alkowie na pokładzie rozrywkowym statku zaopatrzeniowego. Większość załogi o tej porze drzemała pośród skrzyń albo kłóciła się między sobą o łupy, czekając z gorzką niecierpliwością na zapadnięcie zmroku, toteż na ogół dawali Keransowi spokój. Jakaś inwersyjna logika podpowiadała mu, że lepiej trzymać się blisko Strangmana niż prowadzić dalej życie w izolacji. Bodkin przeciwnie, próbował wieść samotny żywot, zaszywając się w stanie głębokiego szoku na stacji badawczej, na którą wiodła teraz urwista droga po zdewastowanych schodach przeciwpożarowych, ale podczas jednej ze swoich nocnych wypraw na ulice dzielnicy uniwersyteckiej wpadł w ręce grupki marynarzy i został solidnie poturbowany. Tymczasem Kerans, przyłączając się do świty Strangmana, uznawał niejako jego absolutną władzę nad okolicznymi lagunami.
Pewnego dnia zmusił się, żeby odwiedzić Bodkina. Zastał go leżącego w milczeniu na koi. Próbował się ochłodzić za pomocą jakiegoś zaimprowizowanego wachlarza i słabnącego coraz bardziej klimatyzatora. Podobnie jak on, Bodkin zdawał się żyć w odosobnieniu, na maleńkiej wysepce rzeczywistości pośrodku oceanu czasu.
– Robert – wymamrotał Bodkin spuchniętymi wargami. – Uciekaj stąd. Zabierz ją, tę dziewczynę… – Bodkin usiłował przypomnieć sobie jej imię -…zabierz Beatrice i znajdźcie inną lagunę.
Kerans skinął głową, kuląc się w wąskim stożku chłodniejszego powietrza, płynącego z klimatyzatora.
– Alan, ja wiem, że Strangman jest szalony i niebezpieczny, ale nie mogę jeszcze opuścić tego miejsca. Nie wiem, dlaczego, ale jest tu coś… te nagie ulice… – Kerans zrobił pochmurną minę i porzucił wszelkie wyjaśnienia. – Co to jest? Moje myśli opanowała jakaś zmora. Muszę się jej najpierw pozbyć.
Bodkin zdołał z trudem usiąść.
– Posłuchaj mnie, Kerans. Zabierz ją i idź stąd. Jeszcze dziś w nocy. Czas tutaj przestał istnieć.
W laboratorium pod pokładem bladobrunatna maź pokryła wielkie półkole wykresów – okaleczony, neuroniczny zodiak Bodkina – powlekając woalką im niepotrzebne już nikomu stoły laboratoryjne i szafki z probówkami. Kerans bez przekonania usiłował zawiesić na swoim miejscu wykresy, które spadły na podłogę, ale po chwili dał za wygraną i spędził następną godzinę piorąc swój biały frak w kałuży wody, stojącej w jednym z okrętowych zlewów.
Być może idąc za jego przykładem, kilku marynarzy także sprawiło sobie smokingi i czarne muszki. Znaleźli w jednej z hurtowni zapas strojów wieczorowych, zamkniętych w blaszanych, wodoszczelnych futerałach. Za namową Strangmana sześciu marynarzy wystroiło się we fraki i muszki, które pozakładali na nagie szyje. Potem w radosnym uniesieniu rozpoczęli harce na ulicach, wywijając połami smokingów i podnosząc wysoko nogi, jak roztańczona grupka obłąkanych kelnerów-derwiszów podczas swego święta.
Początkowo Strangman popuścił cugli swoim ludziom, ale teraz poszukiwania skarbów przybrały poważniejszy ton. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów kapitan interesował się wyłącznie dziełami sztuki, i po kilku wyprawach rozpoznawczych udało mu się zlokalizować jedno z ważniejszych muzeów miasta. Jednak ku jego wzburzeniu z gmachu wywieziono wszystkie cenniejsze przedmioty, toteż jedyną zdobyczą Strangmana została wielka mozaika, którą jego ludzie wyrwali kawałek po kawałku ze ściany w hallu wejściowym i rozłożyli niczym wielką układankę na pokładzie obserwacyjnym statku zaopatrzeniowego.
Kerans wiedział o tym niepowodzeniu i postanowił ostrzec Bodkina, że Strangman może zechcieć wyładować na nim swoją złość, ale kiedy wczesnym wieczorem następnego dnia wdrapał się na stację badawczą, okazało się, że Bodkin zniknął. Zabrakło paliwa do klimatyzatora, i Bodkin, jak można było sądzić, celowo pootwierał przed opuszczeniem stacji wszystkie okna, toteż z wnętrza stacji buchała para niczym z kotła.
Było to dziwne, ale Kerans nie bardzo przejął się zniknięciem starego biologa. Zatopiony w swoich myślach przypuszczał, że Bodkin poszedł po prostu za własną radą i wyruszył na południe w poszukiwaniu nowej laguny.
Beatrice natomiast wciąż tkwiła w tym samym miejscu. Podobnie jak Kerans pogrążyła się we własnym świecie. Kerans rzadko ją widywał za dnia, kiedy siedziała zamknięta w sypialni, ale około północy, gdy robiło się chłodniej, opuszczała swoje mieszkanie pod gwiazdami i przyłączała się do urządzanych przez Strangmana libacji. Siadywała apatycznie obok niego w swojej błękitnej, wieczorowej sukni. Zdobiła włosy trzema czy czterema tiarami, które Strangman zrabował z sejfów z biżuterią, a jej piersi pokrywały rozmaite lśniące łańcuchy i naszyjniki. Przypominała postać obłąkanej królowej z jakiegoś przerażającego dramatu.
Strangman traktował ją z dziwnym szacunkiem, nie pozbawionym jednak uprzejmej wrogości, jak gdyby była plemiennym totemem, boginią, której moc odpowiedzialna była za ich nieustające powodzenie, lecz którą darzy się jednocześnie niechęcią. Kerans usiłował trzymać się blisko dziewczyny, niczym satelita krążył więc wokół Beatrice pod pretekstem troskliwości, a tego wieczora, kiedy zniknął Bodkin, nachylił się ku niej, wspierając się na poduszkach, i powiedział:
– Alan odszedł. Stary Bodkin. Widział się z tobą, zanim wyruszył w drogę?
Ale Beatrice wpatrywała się w dal ponad płonącymi na placu ogniskami i nie odwracając głowy odparła słabym głosem:
– Posłuchaj głosu bębnów, Robercie. Jak myślisz, ile naprawdę jest tych słońc?
Strangman zachowywał się coraz bardziej dziwacznie. Tańczył wokół ognisk, zmuszając czasem Keransa, żeby przyłączał się do niego, i zachęcając ludzi grających na bębnach, by wybijali coraz szybsze rytmy. Potem osuwał się wyczerpany na swoją otomanę, a jego biała zazwyczaj twarz przybierała barwę niebieskiej kredy.
Pewnej nocy wsparł brodę na łokciu i przypatrzył się ponuro Keransowi, który przykucnął z tyłu na poduszce.
– Wiesz, dlaczego oni się mnie boją, Kerans? Admirał, Wielki Cezar i cała reszta? Zdradzę ci moją tajemnicę. – I po chwili Strangman dodał szeptem: – Bo myślą, że jestem żywym trupem.
Rozłożył się znów na otomanie w paroksyzmie śmiechu, trzęsąc się bezradnie.
– Kerans, mój Boże! Co się z wami dzieje? Otrząśnijcie się z tego transu.
Strangman podniósł wzrok. Podszedł Wielki Cezar, trzymając w dłoniach wysuszony łeb aligatora, który zazwyczaj nosił na głowie zamiast kaptura.
– O co chodzi? Ułożyliście pieśń dla doktora Keransa? Kapitalnie! Słyszałeś, doktorze? Doskonale, więc zaśpiewajcie nam “Balladę o Panu Kości"!