W świetle wybuchających rac Strangman wzniósł wielki kielich, rozpryskując jego bursztynową zawartość na swój biały garnitur, wydał pełen uniesienia okrzyk i zeskoczył gwałtownie z fontanny widząc, że na brukowany plac wjeżdża dwukołowa fura. Ciągnięta przez sześciu spoconych, obnażonych do pasa marynarzy, zgiętych w pół pomiędzy dyszlami, trzęsła się i grzechotała pośród podsycanych wciąż na nowo ognisk. Wóz, ciągnięty przez sześć par rąk do wtóru przybierającego na sile werbla bębnów, uderzył w końcu o postument, przechylił się i zrzucił swój lśniący, biały ładunek pod nogi Keransa. Niemal natychmiast uformował się wokół niego krąg zawodzących miarowo marynarzy – dłonie wybijały podniecony rytm, białe zęby, przypominające diabelskie kości do gry, połyskiwały w ciemności i kąsały powietrze, biodra kołysały się, pięty biły o ziemię. Admirał skoczył naprzód, utorował sobie drogę pomiędzy wirującymi torsami innych członków załogi, a wówczas Wielki Cezar, trzymający w dłoniach stalowy trójząb, na którego kolcach tkwiła bela czerwonego morszczynu i innych wodorostów, rzucił się na postument i z ciężkim sieknięciem cisnął ociekające wodą łodygi w powietrze ponad tron.
Kerans bezsilnie pochylił się ku przodowi, kiedy słodkie, szorstkie łodygi opadły kaskadą na jego głowę i ramiona. Światła tańczących rac odbijały się w złoconych poręczach tronu. Wokoło rozlegał się rytmiczny dźwięk bębnów, który niemal całkowicie zagłuszał głębszy puls, dudniący w oddali u podstawy jego czaszki. Kerans, nie zważając na ból, całym ciężarem ciała szarpnął rzemienie, które krępowały mu nadgarstki. Co chwila tracił i odzyskiwał przytomność. U jego stóp, u podnóża tronu, lśniło bielą kłów słoniowych żniwo połamanych kości. Były wśród nich smukłe piszczele, kości udowe i łopatkowe, wyglądające jak stare rydle, siatki żeber i kręgosłupów, a nawet dwie niedbale rzucone czaszki. Na ich łysych ciemieniach i w pustych oczodołach migotało światło płomieni, rzucane z mis pełnych benzyny, podtrzymywanych przez aleję posągów, i sięgające ponad całym placem aż do tronu. Tańczący uformowali się w długą, falistą linię, na której czele pląsał Strangman, snując się pomiędzy mamrmurowymi nimfami, a muzycy, którzy siedzieli wokół ognisk, wychylali się ze swoich miejsc, żeby nie stracić ich z oczu.
Korzystając z chwili wytchnienia, kiedy tancerze zaczęli okrążać plac, Kerans osunął się na aksamitne oparcie tronu, szarpiąc machinalnie ściśnięte więzami ręce. Wokół szyi i ramion doktora zwisały wodorosty, opadające mu na oczy z blaszanej korony, którą Strangman wsunął mu na czoło. Niemal już suchy morszczyn wydzielał ciężki odór, słonawy jak pot. Wodorosty pokrywały mu całkowicie ręce i boki, tak że widać było pod nimi tylko kilka strzępów rozszarpanego fraka. Na skraju postumentu, za stosem kości i i butelek po rumie, leżały w nieładzie kolejne wiązki wodorostów, muszle i rozczłonkowane rozgwiazdy, którymi ludzie Strangmana obrzucali go, dopóki nie znaleźli mauzoleum.
Dwadzieścia stóp z tyłu wznosił się ciemny korpus statku zaopatrzeniowego, na którego pokładach paliło się wciąż kilka świateł. Libacja ciągnęła się nieprzerwanie już od dwóch dni, a jej tempo wzmagało się z godziny na godzinę, jak gdyby Strangman postanowił zamęczyć swoją załogę. Kerans dryfował bezradnie myślami, pogrążony w na pół świadomej zadumie. Ból znieczulony został rumem, który marynarze wlewali mu przemocą do gardła, dopuszczając i się ostatecznego pohańbienia Neptuna, topionego w ten sposób w jeszcze bardziej magicznym i potężnym morzu niż otaczające ich dookoła wody. Kerans doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu, toteż sceny, które oglądał, jawiły mu się spowite zasłoną krwi i tańczących przed oczami mroczków. Jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że ma poranione nadgarstki i poobijane ciało, siedział jednak cierpliwie, godząc się stoicko na odegranie roli Neptuna, która przypadła mu w udziale. Załoga, wyładowując swój strach i nienawiść do morza, obrzucała go rozmaitymi odpadkami i śmieciami, nie szczędząc także wyzwisk i przemocy fizycznej. Kerans zaakceptował tę rolę, czy raczej jej karykaturę, wiedział bowiem, że w ten sposób zapewnia sobie bezpieczeństwo. Strangman, bez względu na to, co nim kierowało, nadal nie zdecydował się uśmiercić Keransa, a zachowanie załogi stanowiło lustrzane odbicie jego wahań, dlatego marynarze ukrywali zadawane doktorowi tortury i obelgi pod maską groteskowych, rubasznych żartów, i kiedy na przykład obrzucali go wodorostami, udawali poniekąd, że składają tym samym ofiarę morskiemu bożkowi.
Wąż tancerzy powrócił i uformował się teraz w ruchomy krąg wokół Keransa. Strangman po chwili wystąpił ze środka koła – nie chciał widocznie zbliżać się za bardzo do Keransa, obawiając się zapewne, że jego krwawiące przeguby i czoło uświadomią mu brutalność marynarskich żartów – ale wtedy do doktora podszedł Wielki Cezar, którego nabrzmiała twarz. przypominała spuchnięty pysk hipopotama. Niezgrabnie przebierając nogami w rytm bongosów wybrał z porozrzucanych wokół tronu kości czaszkę i kość udową, po czym zaczął wybijać nimi rytm dla Keransa, wykorzystując różną grubość płatów skroniowych i potylicznych, żeby surowe dźwięki uderzeń o czaszkę objęły zasięgiem całą oktawę. Po chwili dołączyło do niego kilku innych mężczyzn. Rozpoczął się szalony taniec kości do wtóru grzechotu kości udowych, piszczeli, kości promieniowych i łokciowych. Zdając sobie mgliście sprawę z tego, że w odległości najwyżej stopy czy dwóch zewsząd otaczają go szeroko uśmiechnięte, drwiące twarze, Kerans czekał, aż się to wszystko skończy, a potem odchylił się i usiłował osłonić jakoś oczy, kiedy w górze wybuchła nagle salwa rac sygnałowych, oświetlając na chwilę statek zaopatrzeniowy i otaczające go budynki. Był to sygnał oznaczający koniec zabawy i rozpoczęcie kolejnego dnia pracy. Strangman i Admirał, pokrzykując, rozdzielili grupę tańczących. Odciągnięto na bok wóz, którego metalowe obręcze dźwięczały na bruku, i wygaszono beznzynowe pochodnie. Plac opustoszał i pociemniał dosłownie w ciągu minuty. Tylko kilka zduszonych ognisk trzeszczało jeszcze pośród poduszek i bębnów, których kształty odbijały się chwilami w złoconych fragmentach tronu i w otaczających go kręgiem białych kościach.
Nocą od czasu do czasu pojawiały się na placu grupki rabusiów, pchających na taczkach łup w postaci rzeźby z brązu albo fragmentu jakiegoś portyku, które wciągali na statek, po czym znikali znowu, nie zwracając najmniejszej uwagi na nieruchomą postać, przygarbioną na tronie pośród cieni. Kerans zasnął, zapominając o zmęczeniu i głodzie – obudził się dopiero kilka minut przed świtem, w najchłodniejszej porze dnia, i zaczął wołać Beatrice. Nie widział jej od chwili, kiedy został obezwładniony w dniu morderstwa Bodkina, przypuszczał zatem, że Strangman trzymają gdzieś pod kluczem na statku zaopatrzeniowym.
Wreszcie, po brawurowej eksplozji nocnych bębnów i rac, nad pełnym cieni placem wstał świt, wlokąc za sobą olbrzymią złotą kopułę słońca. Po godzinie na placu i osuszonych ulicach zapadła cisza, i tylko odległy szum klimatyzatora, dochodzący ze statku, przypominał Keransowi, że nie jest sam. Poprzedni dzień udało mu się przeżyć jedynie cudem, choć siedział w pełnym słońcu bez żadnej osłony, jeśli nie liczyć płaszcza wodorostów, spływającego z jego blaszanej korony. Niby wyrzucony na brzeg Neptun spoglądał ze swojej altanki z trawy morskiej na kobierzec oślepiającego światła, kryjącego kości i odpadki. Usłyszał, że na pokładzie otwiera się luk, i domyślił się, że to Strangman wyszedł z kabiny, żeby mu się przyjrzeć. Kilka minut później ktoś oblał Keransa kilkoma kubłami lodowatej wody. Doktor gorączkowo zlizywał zimne krople, spływające z wodorostów jak zmrożone perły. Zaraz potem zapadł w głęboki letarg, z którego zbudził się dopiero po zmroku, tuż przed rozpoczęciem nocnej zabawy.