Wtedy podszedł do niego Strangman w odprasowanym białym garniturze, przyjrzał mu się krytycznie i w dziwnym przystępie litości mruknął:
– Kerans, ty ciągle żyjesz. Jak ci się to udaje?
Właśnie ta uwaga podtrzymywała Keransa przy życiu drugiego dnia, kiedy w południe na placu rozłożył się kilkoma jaśniejącymi warstwami biały kobierzec upału, sprawiając wrażenie, że potworne gorąco wykrystalizowało z przestrzenno-czasowego kontinuum płaszczyzny kilku wszechświatów równoległych. Powietrze parzyło skórę Keransa jak płomień. Doktor przyglądał się obojętnie marmurowym posągom i rozmyślał o Hardmanie, biegnącym pomiędzy słupami światła prosto w paszczę słońca i znikającym za wydmami jaśniejącego popiołu. Ta sama siła, która strzegła Hardmana, objawiła się w pewien sposób także w Keransie, przystosowując odpowiednio jego metabolizm do warunków zewnętrznych i pozwalając mu wytrzymać nieustający żar. Z pokładu obserwowali go bez przerwy marynarze. Przekonał się o tym dobitnie, kiedy spośród kości skoczyła ku niemu duża, długa na trzy stopy salamandra. Zwęszywszy go, obnażyła sennie swoje obłędne kły, przypominające łupki obsydianu, ale z pokładu huknął wtedy strzał, który zamienił jaszczurkę w kupę mięsa, wijącego się we krwi u stóp Keransa.
Na podobieństwo siedzących nieruchomo w słońcu gadów cierpliwie czekał, kiedy skończy się dzień.
Strangman zdumiał się, widząc Keransa dygocącego w delirium z wyczerpania, ale żywego. Twarz zmarszczył mu grymas niepokoju. Spojrzał gniewnie na Wielkiego Cezara i załogę zgromadzoną wokół postumentu w świetle pochodni i najwyraźniej równie zaskoczoną, jak on sam. Kiedy krzykiem wezwał muzyków, by znowu rozpoczęli grę na bębnach, ich reakcja była znacznie mniej skwapliwa niż pierwszego dnia.
Zdecydowany złamać ostatecznie opór Keransa, Strangman nakazał, żeby ze statku spuszczono jeszcze dwie dodatkowe baryłki rumu. Miał nadzieję, że z pomocą alkoholu rozwieje kryjący się w sercach jego ludzi podświadomy strach przed Keransem i że zniszczy wizerunek paternalistycznego strażnika morza, którego uosobieniem stawał się dla nich doktor. Wkrótce plac zapełniły hałaśliwe postacie chwiejących się na nogach marynarzy. Pili wprost z dzbanów i butelek. Niektórzy stepowali na skórach od bębnów. Strangman w towarzystwie Admirała krążył pomiędzy grupkami marynarzy, zachęcając ich do dalszych aktów ekstrawagancji. Po chwili Wielki Cezar włożył na głowę łeb aligatora, a za nim uformował się sznur rozkrzyczanych muzyków.
Wyczerpany Kerans czekał na kulminacyjny punkt szaleństwa. Na polecenie Strangmana kilku ludzi zniosło z postumentu tron, który następnie wrzucono na wóz. Kerans leżał bezwładnie z głową wspartą o zagłówek, spoglądając na ciemne ściany budynków, a Wielki Cezar rzucał mu pod stopy wodorosty i kości. Na kolejny okrzyk Strangmana wokoło zgromadziła się pijacka procesja marynarzy. Dwunastu ludzi rzuciło się do walki o dostęp do dyszli wozu, wyrywając sobie furę z rąk i przewracając posągi. Kerans słyszał chór wzburzonych rozkazów Strangmana i Admirała, którzy biegli obok, chcąc powstrzymać nabierającą szybkości furę, ale wóz skręcił w boczną ulicę i potoczył się przechylony wzdłuż chodnika, aż wreszcie wgniótł się w zardzewiałą podstawę latarni. Dopiero wtedy, grzmocąc masywnymi pięściami po kędzierzawych łbach swoich ludzi, Wielki Cezar przedarł się do przodu, dosięgnął dyszla i zmusił procesję do nieco spokojniejszego marszu.
Kerans siedział wysoko na swoim chwiejnym tronie. Chłodne powietrze powoli przywracało mu przytomność. Przyglądał się trwającej na dole ceremonii z półprzytomną obojętnością, spostrzegając przy tym, że marynarze obwożą go po wszystkich ulicach osuszonej laguny, jak gdyby Kerans był porwanym Neptunem, zmuszonym uświęcić te miejsca zatopionego miasta, które Strangman kiedyś mu odebrał, a które wracają teraz pod jego władanie.
Stopniowo wysiłek, jakiego wymagało ciągnięcie wozu, otrzeźwiło ich trochę. Zaczęli iść noga w nogę i śpiewać balladę, brzmiącą jak pieśń wyznawców jakiegoś starego, haitańskiego kultu marynarskiego, której głęboka, jękliwa melodia uwydatniała dwuznaczny stosunek marynarzy do Keransa. Chcąc przywrócić nocnej eskapadzie jej pierwotny cel, Strangman znów zaczął krzyczeć i wymachiwać pistoletem sygnałowym, zmuszając swoich ludzi po krótkiej szamotaninie, żeby przestawili wóz, dzięki czemu mogli go odtąd pchać zamiast ciągnąć. Kiedy mijali planetarium, Wielki Cezar wskoczył na furę, przypadł do tronu niczym olbrzymia małpa i wsadził Keransowi na głowę łeb aligatora.
Doktor przestał cokolwiek widzieć i o mało nie udusił się w smrodzie prymitywnie wyprawionej skóry. Kiwał się bezbronnie z boku na bok, ponieważ wóz nabierał znów szybkości. Marynarze pędzili po ulicach, nie wiedząc dokąd, dysząc za plecami Strangmana i Admirała, gnani przez Wielkiego Cezara, który biegł za nimi, zasypując ich gradem ciosów i kopniaków. Wóz o mało nie wymknął im się spod kontroli, wciąż podskakiwał i skręcał, ledwie uniknął zmiażdżenia na wysepce dla pieszych, w końcu wyprostował bieg i coraz prędzej toczył się po otwartej przestrzeni jezdni. Zbliżali się do skrzyżowania, kiedy Strangman nagle wydał jakiś rozkaz Wielkiemu Cezarowi. Potężny Mulat, nie zważając na nic, rzucił się natychmiast całym ciałem na prawy dyszel fury, która przechyliła się i wskoczyła na chodnik. Wóz siłą rozpędu przejechał jeszcze pięćdziesiąt jardów. Pchający go ludzie potykali się nawzajem o swoje nogi i przewracali na ziemię, po czym wśród chrzęstu drewna i zgrzytu żelaznych osi fura wpadła na ścianę jakiegoś domu i runęła na bok.
Tron, wyrwany ze swego stanowiska, odleciał niemal na środek ulicy i spadł w niski zwał szlamu. Kerans, którego upadek złagodził wilgotny muł, leżał twarzą do ziemi uwolniony już od łba aligatora, ale wciąż jeszcze przywiązany do siedziska i poręczy. Obok niego podnosiło się z ziemi dwóch czy trzech marynarzy, a koła przewróconego wozu wirowały wciąż w powietrzu.
Ledwie powłócząc nogami ze śmiechu, Strangman poklepał po plecach Wielkiego Cezara i Admirała, i po chwili wszyscy gwarzyli już ze sobą radośnie. Najpierw zebrali się wokół zniszczonego wozu, a potem podeszli bliżej, żeby obejrzeć tron. Strangman majestatycznie postawił na nim nogę i zachwiał strzaskanym zagłówkiem. Wytrwał w tej pozycji dopóty, dopóki nie przekonał swoich wyznawców, że moc Keransa tym razem wyczerpała się już całkowicie, następnie schował pistolet do kabury i puścił się pędem w dół ulicy, gestem przyzywając do siebie załogę. Wkrótce, do wtóru okrzyków radości i ogólnego wrzasku, cała banda uciekła razem z nim.
Keransa, unieruchomionego pod przewróconym do góry nogami tronem, przeszył ból. Jego prawe ramię i głowa tkwiły niemal do połowy w zwałach zastygającego mułu. Sprężył ręce i szarpnął rozluźnione nieco wieży wokół nadgarstków, ale okazało się, że nadal trzymają go mocno.
Przyjmując ciężar na ramiona, spróbował unieść tron nad głową, gdy zauważył, że jego lewa poręcz zsunęła się z pionowej podpórki. Powoli wcisnął pod spód obolałe palce i pętla po pętli zaczął zsuwać rzemień z połamanego czopa, wystającego z gniazda pod poręczą.
Kiedy oswobodził wreszcie rękę, najpierw opuścił ją bezwładnie na ziemię. Dopiero potem potarł poranione usta i policzki i rozmasował sobie zesztywniałe mięśnie klatki piersiowej i brzucha. Po chwili przekręcił się na bok i zaczął rozwiązywać supeł krępujący jego prawą dłoń na drugiej poręczy. W krótkich błyskach rac, eksplodujących gdzieś w oddali, udało mu się wreszcie rozluźnić więzy i uwolnić się.
Przez ponad pięć minut leżał spokojnie pod ciemnym kadłubem tronu, nasłuchując dalekich głosów, wycofujących się w alejki przebiegające za statkiem zaopatrzeniowym. Race stopniowo pogasły. Ulica stała się milczącym kanionem, tylko dachy rozświetlał jeszcze blednący, fosforyzujący blask umierających drobnoustrojów, który rzucał przypominający srebrną pajęczynę welon światła na osuszone budynki, nadając im wygląd umarłej dzielnicy w jakimś prastarym, widmowym mieście.