Kerans wyczołgał się spod tronu, niepewnie dźwignął się na nogi, ruszył chwiejnie na chodnik i stanął, wspierając się o ścianę. Głowa pulsowała mu z wysiłku. Wcisnął twarz w chłodny, wilgotny wciąż kamień, wpatrując się w głąb ulicy, na której zniknął Strangman i jego ludzie.
Oczy Keransa zaczęły się zamykać mimo woli, gdy nagle zauważył, że w jego stronę zbliża się dwóch ludzi -jeden ubrany w znajomy Keransowi biały garnitur, drugi zaś wysoki i barczysty. Szli szybkim krokiem wprost na niego.
– Strangman!… – szepnął Kerans. Wbił palce w pokruszoną zaprawę i znieruchomiał pośród cieni, pokrywających ścianę budynku. Tamci byli jeszcze w odległości stu jardów, ale Kerans poznał już energiczny, zdecydowany chód Strangmana i długie kroki zdążającego za nim Wielkiego Cezara. Na najbliższym skrzyżowaniu promień światła padł na coś lśniącego, odsłaniając srebrny sztych maczety, kołyszący się na ramieniu Cezara.
Próbując przebić wzrokiem ciemność, Kerans zaczął wycofywać się bokiem wzdłuż ściany, omal nie rozcinając sobie dłoni na potłuczonym okruchu szyby wystawowej. Kilka jardów dalej znalazł wejście prowadzące pod przestronną arkadę, biegnącą w poprzek zabudowań i łączącą się pięćdziesiąt jardów dalej na zachód z ulicą równoległą do tej, na której teraz znajdował się Kerans. Ziemię pokrywała warstwa czarnego mułu, głęboka na przeszło stopę. Kerans pochylił się, wspiął się na górę po płytkich schodkach i utykając ruszył mrocznym tunelem na drugą stronę. Miękki muł tłumił jego kulejące kroki.
Ukrył się za słupem ogłoszeniowym przy tylnym wejściu do pasażu i usiłował opanować oddech, kiedy Strangman i Wielki Cezar znaleźli wreszcie tron. Maczeta w olbrzymiej dłoni Mulata wyglądała jak zwyczajna brzytwa. Zanim pochylili się nad tronem, Stragman uniósł ostrzegawczo rękę, przypatrując się uważnie ulicom i ścianom budynków. Jego szczupła, biała szczęka była doskonale widoczna w świetle księżyca. Potem Strangman ostrym gestem wydał Wielkiemu Cezarowi rozkaz i jednym kopnięciem postawił tron na nogi.
W powietrzu słychać jeszcze było ich przekleństwa, kiedy Kerans schował się za słupem i przebiegł szybko na palcach na drugą stronę drogi, po czym ruszył dalej wąską alejką w labirynt splecionych dróg dzielnicy uniwersyteckiej.
Pół godziny później zajął stanowisko na najwyższym piętrze piętnastopiętrowego biurowca, będącego częścią zabudowań, stojących na obwodzie laguny. Pokoje biurowe łączył wąski pierścień balkonów, prowadzących z tyłu na schody przeciwpożarowe, biegnące dalej po niższych dachach i niknące wśród dżungli w olbrzymich, retencyjnych wałach szlamu. Na plastikowej posadzce zebrały się płytkie kałuże wody, skroplonej z mgiełki popołudniowych upałów. Kerans wszedł na górę głównymi schodami, położył się na podłodze i obmył twarz i usta w chłodnej cieczy, powoli uśmierzając ból poranionych nadgarstków.
Nikt go nie ścigał. Strangman nie przyznał się do porażki – a większość załogi tak właśnie interpretowałaby zniknięcie Keransa – postanowił natomiast uznać jego ucieczkę za fait accompli i nie zaprzątać sobie nim więcej głowy, przypuszczał bowiem, że doktor ruszył w kierunku lagun położonych dalej na południu. Przez całą noc grupki rabusiów włóczyły się znów po osuszonych ulicach, a każde kolejne znalezisko sygnalizowały wybuchy rac i pokazy ogni sztucznych.
Kerans odpoczywał do świtu, leżąc wciąż w kałuży, żeby woda przesiąkła przez strzępy oblepiającego go nadal jedwabnego fraka, usuwając stęchły zapach wodorostów i błota. Na godzinę przed wschodem słońca wstał, zerwał z siebie frak i koszulę, po czym wcisnął je w jakąś szczelinę w ścianie. Wykręcił z gniazdka nienaruszoną oprawkę od żarówki i zaczął starannie wybierać nią wodę z jednej z czystszych kałuż na posadzce. Kiedy nad wschodnim krańcem laguny ukazało się słońce, zebrał już mniej więcej kwartę. Dwa korytarze dalej udało mu się zamknąć w łazience małą jaszczurkę, którą zabił wyjętą z muru cegłą. Soczewką z okrucha szyby rozniecił hubkę i rozpalił ogień. Usmażył na nim do miękkości dwa filety ciemnego, włóknistego mięsa. Niewielkie steki rozpuszczały mu się w spękanych ustach, kusząc wykwintną delikatnością stopionego tłuszczu. Odzyskawszy siły, wrócił na najwyższe piętro i schował się w składziku narzędziowym za szybem windy. Zablokował drzwi kilkoma kawałkami zardzewiałej poręczy od schodów, usadowił się w kącie i czekał na zapadnięcie zmroku.
Nad wodą gasły już ostatnie promienie słońca. Kerans wiosłował na tratwie, skrytej pod liśćmi paproci, moknącymi nad brzegiem laguny. Krwawe i miedziane brązy popołudniowego słońca ustępowały teraz głębokim fioletom i błękitom. Niebo nad głową
Keransa przypominało ogromny, szafirowo-purpurowy lej, a fantastyczne spirale koralowych chmur znaczyły drogę zachodzącego słońca niby barokowe rysunki, przedstawiające opary zapachowe, unoszące się w powietrzu. Po powierzchni laguny przebiegały powolne, oleiste fale, a woda czepiała się liści paproci jak przezroczysty wosk. Sto jardów dalej chlupotała leniwie pośród szczątków nabrzeża pod hotelem Ritz, wyrzucając czasem na powierzchnię połamane szczapy drewnianych bali. Luźna siatka cum podtrzymywała wciąż pięćdziesięciogalonowe beczułki, unoszące się razem na powierzchni niczym stado garbatych krokodyli. Na szczęście aligatory, które Strangman wpuścił do laguny, drzemały wciąż w swoich gniazdach pośród okolicznych domów albo rozpełzły się w pobliskich strumieniach w poszukiwaniu pożywienia, czyli w pogoni za rejterującymi iguanami.
Kerans odczekał chwilę, zanim powiosłował pod hotel Ritz wzdłuż brzegu przez otwartą przestrzeń. Przyglądał się uważnie wybrzeżom i ujściu strumienia, wypatrując wartowników, których mógł tu pozostawić Strangman. Zbudowanie tratwy z dwóch galwanizowanych zbiorników na wodę wymagało z jego strony ogromnego wysiłku, który wyczerpał go niemal zupełnie fizycznie i psychicznie, dlatego ostrożnie rozejrzał się jeszcze wokoło, zanim ruszył dalej. Podpłynąwszy do nabrzeża zauważył, że cumy zostały porozcinane celowo, a drewniany, pudełkowy szkielet nabrzeża zmiażdżyła zapewne jakaś duża jednostka pływająca, najprawdopodobniej hydroplan, który Strangman pozostawił w centralnej lagunie.
Kerans wpłynął klinem pomiędzy dwie unoszące się na powierzchni beczki, gdzie tratwa mogła tkwić na wodzie nie zauważona pośród dryfujących śmieci i odpadków, a potem wspiął się na balkon i wszedł przez okno do hotelu. Wbiegłszy szybko po schodach na górę, szedł po wielkich, rozmazanych śladach kroków, pozostawionych na niebieskim dywanie pleśni, która przypełzła tu z dachu.
Jego apartament był całkowicie zdemolowany. Kiedy Kerans otworzył wiodące do środka zewnętrzne, drewniane drzwi, spadł mu pod nogi ostry okruch szkła, pochodzący z wewnętrznej, wodoszczelnej konstrukcji ochronnej. Ktoś włamał się do mieszkania w oszalałej gorączce zniszczenia, metodycznie rozbijając wszystko, co akurat nawinęło się pod rękę. Meble w stylu Ludwika XV zostały porąbane na kawałki, a powyrywane nogi i poręcze użyte przez napastnika w charakterze pocisków, którymi tłukł wewnętrzne, szklane ścianki działowe. Dywan zamienił się w kłąb długich, wystrzępionych pasów. Włamywacz rozpruł nawet druciany podkład, żeby połamać i powyrywać uszczelnienia podłogowe. Biurko ze strzaskanymi nogami leżało przecięte na pół, a okrywająca je skóra krokodyla była zerwana. Książki porozrzucano na podłodze, a wiele z nich ktoś rozrąbał równiutko na dwie części. Grad ciosów spadł także na kominek, w którego złoconej krawędzi widać było potężne wyżłobienia, a powierzchnię lustra pokrywały rozbryzgi wielkich gwiazd pękniętego szkła i srebra.