Lawirując pośród odpadków, Kerans wyszedł na chwilę na taras. Druciana siatka moskitiery została wygięta i pękła. Leżaki, na których zwykle wypoczywał, porąbano na drzazgi na podpałkę.
Tak jak przypuszczał, fałszywy sejf za biurkiem był otwarty. Jego odchylone drzwiczki ukazywały puste wnętrze. Kerans wszedł do sypialni. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech, kiedy zrozumiał, że ludzie Strangmana nie znaleźli prawdziwego sejfu, ukrytego za lustrem nad sekretarzykiem. Poobijany cylinder mosiężnej busoli, którą Kerans machinalnie ukradł z bazy, wskazywał ciągle talizmanowe południe. Leżał na podłodze pod małym okrągłym lustrem, rozbitym we wzór przypominający płatek śniegu pod mikroskopem. Kerans ostrożnie przekręcił rokokową ramę, zwolnił zawias i odciągnął pierwsze drzwiczki, za którymi ukazała się nienaruszona tarcza szyfrowego zamka sejfu.
Z nieba lał się już mrok, rozrzucając po pokoju długie cienie. Kerans szybko przebiegał palcami po ząbkach zamka. Odetchnął z ulgą, otworzył drzwi i jednym ruchem wyciągnął z sejfu ciężkiego colta wraz z pudełkiem naboi. Usiadł na połamanym łóżku, zerwał pieczęcie z pudła i załadował broń, ważąc w dłoni masywny, czarny rewolwer. Opróżnił pudło, napełnił kieszenie amunicją, a potem zapiął ciaśniej pas i wrócił do salonu.
Rozglądając się raz jeszcze po pokoju, zdał sobie sprawę, że paradoksalnie nie żywi złości do Strangmana za zdemolowanie mieszkania. W pewnym sensie zniszczenie apartamentu wraz ze wszystkimi ukrytymi w nim wspomnieniami z laguny akcentowało natomiast coś, co Kerans milcząco do tej pory zbywał, a co powinien był zaakceptować wraz z przybyciem Strangmana i wszelkimi konsekwencjami jego przyjazdu – że nastała konieczność porzucenia laguny i wyruszenia dalej na południe. Hotelowy czas Keransa skończył się, a wodoszczelny apartament ze stałą wilgotnością i temperaturą, zapasami paliwa i żywności, stał się już niczym innym, jak tylko kapsułą, mieszczącą jego dawne środowisko, którego czepiał się kurczowo niczym przerażony embrion błony żółtkowej. Rozbicie ochronnej skorupy, podobnie jak dojmujące wątpliwości, dotyczące jego rzeczywistych, nieświadomych powodów postępowania, a wywołane przez wypadek podczas podwodnej wizyty w planetarium, stało się impulsem niezbędnym do działania, nakazującym Keransowi stanąć w jaśniejszym świetle wewnętrznego, archeopsychicznego słońca. Nadszedł czas, żeby się ruszył. Ani przeszłość, którą reprezentował Riggs, ani teraźniejszość, zawarta w zdemolowanym mieszkaniu, nie mogły już stanowić dla Keransa pożywki życiowej. Odtąd postanowił całkowicie poświęcić się przyszłości, do tej pory niepewnej, niejasnej i naznaczonej licznymi wątpliwościami.
Zgrabny, łukowaty kadłub statku zaopatrzeniowego górował w ciemności nad otoczeniem jak aksamitny brzuch wyrzuconego na brzeg wieloryba. Kerans przycupnął w cieniu steru. Jego szczupłe, brunatne ciało bez trudu wtopiło się w tło. Ukrył się w wąskiej szczelinie pomiędzy dwiema łopatkami koła – były to nitowane, metalowe tabliczki szerokości piętnastu stóp i wysokości czterech. Kerans ostrożnie obserwował teren spomiędzy łańcuchowych ogniw wielkości orzechów kokosowych. Dochodziła północ i z trapu schodziły na plac ostatnie grupki rabusiów. Po placu uwijali się podpici marynarze, trzymający na ogół w jednej ręce butelkę, a w drugiej maczetę. Na bruku poniewierały się rozprute poduszki, bębny, kości i wypalone węgle, które załoga Strangmana beztrosko roztrącała kopniakami na wszystkie strony świata.
Kerans odczekał, aż wyruszy na ulice ostatnia grupa marynarzy, a potem wstał i poprawił tkwiący za pasem rewolwer. Daleko, po drugiej stronie laguny, widać było mieszkanie Beatrice, ale w oknach panowała ciemność, a światła kontrolne na pylonie były wygaszone. Kerans zastanawiał się, czy nie powinien tam pójść, uznał jednak rozsądnie, że Beatrice znajduje się na statku zaopatrzeniowym, gdzie stała się przymusowym gościem Strangmana.
Nagle na pokładzie przy relingu pojawiła się samotna postać, która jednak niemal od razu zniknęła. W oddali rozległ się krzyk, na który odpowiedział niski głos z mostka. Wtedy otworzyły się drzwi włazu kuchennego, po czym ktoś opróżnił na plac wiadro cuchnących pomyj. Pod statkiem zebrała się już znaczna ilość wody głębinowej, która mogłaby wkrótce wypełnić na nowo lagunę i unieść statek na falach.
Kerans pochylił się, żeby nie uderzyć głową w łańcuch, stanął na najniższej łopatce i zaczął się szybko wspinać po promienistej drabince koła. Łopatka skrzypiąc przesunęła się wraz z kołem o kilka cali w dół, kiedy pod ciężarem jego ciała naprężył się łańcuch napędowy. Kerans wspiął się jednak wyżej i usiadł okrakiem na stalowej osi, mocującej koło łopatkowe. Trzymając się zwisającej z pokładu liny, pełzł po szerokiej na stopę osi, a potem podciągnął się, przeskoczył reling i dostał się do studni w śródokręciu, na pomoście sygnałowym. Biegły stąd ukośne schodki na pokład obserwacyjny. Kerans ruszył na górę bezszelestnie, przystając na chwilę, kiedy mijał dwa dzielące go od obserwacyjnego pokłady – żeby sprawdzić, czy jakiś skacowany marynarz nie gapi się akurat na księżyc przy relingu.
Pod osłoną pomalowanej na biało szalupy, umocowanej na żurawiach na pokładzie, Kerans ruszył dalej. Biegł pochylony od jednego wentylatora do drugiego, aż wreszcie stanął przy zardzewiałym wyciągu, kilka stóp od miejsca, gdzie ostatnio Strangman zabawiał swoich gości przy stole. Zastawa zniknęła, a kanapy i otomany odciągnięto na bok pod olbrzymie malowidło, które wciąż opierało się o kryzy kominowe.
Poniżej rozległy się znów jakieś głosy. Zaskrzypiał trap, po którym ruszyła na plac jeszcze jedna grupka marynarzy. W oddali nad dachami rozbłysła na chwilę raca sygnałowa, oświetlając kominy domów. Kiedy zgasła, Kerans podniósł się i podbiegł do ukrytego za obrazem włazu.
Nagle przystanął, sięgając po colta. Nie dalej niż piętnaście stóp od niego, po przeciwnej stronie mostka, żarzył się w mroku czerwony koniuszek cygara. Wyglądał, jak gdyby poruszał się samoistnie, bez niczyjej cielesnej pomocy. Balansując na palcach stóp, nie mogąc ani iść naprzód, ani się cofnąć, Kerans wpatrywał się w ciemność, kryjącą właściciela cygara, aż w końcu udało mu się dostrzec biały otok czapki Admirała. W chwilę później, kiedy Negr z rozkoszą wciągał dym, rozżarzony koniuszek cygara zalśnił w jego oczach.
Marynarze wyszli już na plac, Admirał odwrócił się więc i rozejrzał uważnie po pokładzie obserwacyjnym. Ponad poręczą drewnianego relingu Kerans dojrzał kolbę karabinu, który tamten podtrzymywał swobodnie jedną ręką. Cygaro przesunęło się w kącik ust Admirała i po chwili stożek białego dymu rozproszył się w powietrzu niczym srebrny pył. Przez dwie albo i trzy sekundy Admirał patrzył wprost na Keransa, którego sylwetka rysowała się w ciemności na tle licznych postaci obrazu, ale Murzyn nie rozpoznał go, najprawdopodobniej uznawszy, że Kerans stanowi część kompozycji malowidła. W chwilę później wolnym krokiem wszedł do nadbudówki.
Kerans ostrożnie podbiegł do krawędzi obrazu i skrył się w zalegającym za nim cieniu. Na pokład z uchylonego włazu padała smuga światła. Pochylony nisko Kerans ścisnął w dłoni rewolwer i zszedł powoli na pusty pokład rozrywkowy, wypatrując w drzwiach jakiegoś ruchu albo lufy wycelowanej w niego zza firanki. Luksusowa kabina Strangmana mieściła się dokładnie pod mostkiem kapitańskim, a prowadziły do niej panelowe drzwi, ukryte w niszy za barem.