Czekał przy drzwiach, aż wreszcie w kuchni rozległ się brzęk metalowej tacy, i dopiero wtedy nacisnął klamkę, zwolnił zamek i cicho wszedł do środka. Przez kilka sekund stał w progu, żeby przyzwyczaić oczy do ciemnego światła, sączącego się zza kotary z paciorków, wiszącej obok szafki z mapami po jego prawej ręce. Na środku kabiny stał duży stół nawigacyjny, pod którego szklanym blatem widać było rozłożone mapy. Bose stopy Keransa zanurzyły się w miękkim dywanie. Przeszedł koło szafki i zajrzał w głąb pokoju, zerkając do środka poprzez paciorki zasłony.
Kabina długości trzydziestu stóp, wyłożona dębową boazerią, stanowiła salon w okrętowej rezydencji Strangmana. Przy ścianach stały zwrócone ku sobie skórzane kanapy, a pod szeregiem bulajów z przodu widać było stary globus na piedestale z brązu. Z sufitu zwieszały się trzy żyrandole, z których palił się jednak tylko jeden. Oświetlał bizantyjskie krzesło z wysokim oparciem, inkrustowanym szkłem witrażowym, i rozmaite klejnoty, sypiące się z metalowych pudeł po broni palnej, stojących półkolem na kilku niskich stolikach.
Z głową wspartą na krześle, dotykając jedną ręką zgrabnej nóżki kieliszka o pozłacanych brzegach, stojącego na mahoniowym stole, siedziała Beatrice Dahl. Jej błękitna brokatowa suknia była rozwiana niczym pawi ogon, a pośród fałd materiału lśniły elektryczne oczy pereł i szafirów, które dziewczyna trzymała w lewej dłoni. Kerans zawahał się, spojrzał na drzwi prowadzące do sypialni Strangmana, i dopiero potem rozsunął nieco zasłonę. Jej paciorki zaszeleściły łagodnie.
Beatrice jednak nie zwróciła na dźwięk najmniejszej uwagi – przywykła widocznie do szmeru szklanych kropelek. Leżące u jej stóp szkatułki pełne były rozmaitego jubilerskiego śmiecia – diamentowych bransolet na kostki u nóg, złoconych zapinek, tiar i łańcuszków z cyrkonu, naszyjników z kryształu górskiego i wielkich kolczyków z pereł hodowlanych, które nie mieściły się w kasetkach i leżały stosami na porozstawianych na podłodze tacach. Wyglądały tak, jak gdyby ktoś chciał w nie złapać deszcz żywego srebra.
Kerans pomyślał, że Beatrice jest odurzona jakimiś narkotykami. Miała nieobecny i pusty wyraz twarzy, przypominający nieruchomą maskę manekina, a wzrok utkwiła w jakimś odległym, nieokreślonym. punkcie. Ale po chwili poruszyła ręką, podnosząc niedbale do ust kieliszek wina.
– Beatrice!
Drgnęła, zaskoczona, rozlewając wino na kolana, i szybko uniosła oczy ze zdumieniem. Kerans zdecydowanym gestem rozsunął szklane paciorki i szybko wszedł głębiej, chwytając ją za łokieć w chwili, kiedy dziewczyna zaczęła się podnosić z miejsca.
– Beatrice! Czekaj! Nie ruszaj się jeszcze… – Nacisnął klamkę drzwi wiodących do sypialni kapitana. Były zamknięte. – Strangman i jego ludzie zajęci są plądrowaniem domów na ulicach. Wydaje mi się, że został tylko Admirał. Jest na mostku kapitańskim.
Beatrice wtuliła się twarzą w jego ramiona. Przebiegła chłodnymi palcami po czarnych sińcach, widocznych na jego brunatnej skórze.
– Robert, uważaj! Co oni ci zrobili? Strangman nie pozwalał mi patrzeć! – Ulga i radość, jaką odczuła z początku na widok Keransa, ustąpiły teraz panice. Rozejrzała się nerwowo po pokoju. – Kochany, zostaw mnie tu lepiej i uciekaj. Nie sądzę, żeby Strangman chciał mnie skrzywdzić.
Kerans przecząco potrząsnął głową i pomógł jej wstać. Patrzył na elegancki profil Beatrice, na kształtne, karminowe usta, na polakierowane paznokcie… Niemal zamroczył go oszałamiający zapach perfum i brokatowy szelest sukni dziewczyny. Po gwałtownych, wstrętnych wydarzeniach ostatnich dni poczuł się teraz jak utytłany w piachu odkrywca grobowca królowej Nefretete, który natknął się na jej wspaniałą maskę nagrobną gdzieś w otchłaniach egipskiej nekropolii.
– Strangman jest zdolny do wszystkiego, Beatrice. To szaleniec. Prowadzili ze mną coś w rodzaju obłąkańczej gry, o mało mnie nie zabili.
Beatrice zgarnęła tren swojej sukni, strzepując klejnoty, które przylgnęły do tkaniny. Pomimo bogactwa klejnotów, jakie przed nią leżały, piersi i przegubów dziewczyny nie zdobiła żadna biżuteria, jedynie na szyi widać było splot jednego z jej własnych łańcuszków.
– Robercie, ale nawet jeśli stąd uciekniemy…
– Cicho! – Kerans przystanął kilka stóp przed zasłoną patrząc, jak jej paciorki najpierw wzdymają się, a potem wyrównują pion. Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, czy w przedpokoju był otwarty bulaj. – Zbudowałem małą tratwę, która powinna unieść nas wystarczająco daleko stąd. Później odpoczniemy i zbudujemy sobie większą.
Podszedł nieco bliżej do zasłony, gdy nagle dwa pasma jej paciorków rozstąpiły się nieznacznie, coś poruszyło się z szybkością węża i powietrze rozszczepiła wirująca srebrna klinga długości trzech stóp, która poszybowała w kierunku głowy Keransa jak olbrzymia kosa. Skrzywił się z bólu i poczuł, że ostrze ociera się o jego prawe ramię, pozostawiając na nim smugę grubości trzech cali. Potem nóż ze stalowym drżeniem wbił się w dębową boazerię na ścianie za jego plecami. Głos zamarł Beatrice w gardle. W jej oczach widać było przerażenie. Chciała się cofnąć i wpadła na jeden ze stolików, zrzucając na podłogę kasetkę z klejnotami.
Zanim Kerans zdołał dosięgnąć dziewczyny, zasłonę zmiotła czyjaś potężna dłoń i po chwili wejście przesłoniła ogromna, garbata postać, której jednooka głowa, przypominająca byczy łeb, pochylała się nisko pod framugą. Po ogromnej, muskularnej piersi Wielkiego Cezara spływał pot, znaczący plamami jego zielone szorty. W prawej ręce trzymał dwunastocalowy hak ze lśniącej stali, który miał właśnie wbić Keransowi w brzuch.
Kerans uskoczył w bok, ściskając oburącz rewolwer, a potężny Negr śledził go bacznie swoim cyklopowym spojrzeniem. Kerans przypadkiem nadepnął na otwartą zapinkę naszyjnika i potknął się o kanapę.
Gdy stracił równowagę. Wielki Cezar rzucił się na niego. Nóż krótkim łukiem przeszył powietrze niczym czubek śruby okrętowej. Beatrice krzyknęła przeraźliwie, ale jej głos utonął nagle w potężnym huku rewolwerowego wystrzału. Szarpnięty siłą odrzutu, Kerans usiadł na kanapie patrząc, jak Mulat pada niezgrabnie na progu, wypuszczając nóż z ręki. Z gardła Wielkiego Cezara wydobył się zduszony, jękliwy bulgot. Rozpaczliwym chwytem, w którym zawarł cały swój ból i żal, zerwał zasłonę paciorków znad framugi drzwi. Wiązki mięśni na jego piersi napięły się po raz ostatni. Ściągnąwszy na siebie zasłonę, upadł twarzą na ziemię, rozrzucając szeroko potężne ramiona i nogi niczym powalony olbrzym. Wokoło po podłodze toczyły się tysiące szklanych paciorków.
– Beatrice! Chodź! – Kerans chwycił ją za ramię i pociągnął do przedpokoju obok rozciągniętego na podłodze ciała. Prawa ręka i przedramię zdrętwiały mu od szarpnięcia odrzutu colta. Wybiegli z drzwi niszy i pobiegli do opuszczonego baru. Na mostku rozległ się jakiś okrzyk, a po chwili usłyszeli na pokładzie tupot kroków, zbliżających się do relingu.
Kerans przystanął, spojrzał na rozłożyste fałdy sukni Beatrice i porzucił plan ucieczki tą samą drogą, którą przyszedł, czyli po rufowym kole łopatkowym.
– Musimy spróbować po schodach. – Wskazał dziewczynie nie strzeżone wejście na prawej burcie.
Po obu stronach stopni stały tańczące figurki barowych kupidynów, trzymające przy rubinowych ustach flety i gestem zapraszające gości na dół.
– Może to zbyt oczywiste, ale właściwie nie mamy gdzie uciekać.
Byli już w połowie drogi, kiedy pręty schodków zadrżały, a z mostka dobiegł ich szczekliwy głos Admirała. W chwilę później rozległy się strzały. Kule przecięły deski pokładu ponad ich głowami. Kerans wychylił się, wyjrzał w górę na mostek i dokładnie nad głową zobaczył długą lufę karabinu, którym wywijał Admirał, kręcący się po mostku.