Kerans zeskoczył na plac, chwycił Beatrice w pasie i pomógł jej zejść na ziemię. Przycupnęli na moment w cieniu kadłuba statku zaopatrzeniowego, a potem rzucili się biegiem ku najbliższej ulicy.
Kerans obejrzał się. Po drugiej stronie placu pojawiła się grupka ludzi Strangmana. Przekrzykiwali się na przemian z Admirałem, i dopiero potem zauważyli Keransa i Beatrice, stojących sto jardów dalej.
Kerans chciał uciekać, ściskając wciąż w dłoni rewolwer, ale Beatrice powstrzymała go.
– Nie, Robercie! Patrz!
Zajmując całą szerokość ulicy, zmierzała wprost na nich inna grupa marynarzy, którą prowadził ubrany na biało mężczyzna. Szedł swobodnym krokiem, zatknąwszy kciuk jednej ręki za pas, a drugą dając znaki swoim ludziom. Palce Strangmana dotykały niemal ostrza maczety, którą dzierżył idący obok mężczyzna.
Kerans zmienił zamiar i pociągnął Beatrice za sobą, chcąc uciekać raczej w poprzek placu, ale pierwsza grupa marynarzy rozsypała się tymczasem w tyralierę, odcinając im odwrót. Z pokładu statku wystrzeliła w górę raca, oświetlając plac różanym światłem.
Beatrice przystanęła zdyszana, bezradnie trzymając w rękach połamany obcas swego złotego pantofelka. Patrzyła niepewnie na otaczających ich ludzi.
– Robert… Kochanie… A statek? Spróbuj uciekać sam.
Kerans wziął ją za rękę. Wycofali się w cień pod dziobowym kołem łopatkowym, które osłaniało ich przed strzałami z mostka. Uciążliwa wspinaczka na, statek, a potem męcząca bieganina po placu tak wyczerpały Keransa, że płuca pulsowały mu teraz bolesnymi skurczami. Ledwie mógł utrzymać rewolwer w dłoni.
– Kerans… – rozległ się nad placem chłodny, ironiczny głos Strangmana. Podchodził spokojnym krokiem, był już w zasięgu strzału, ale zasłaniali go ludzie idący po bokach. Trzymali w dłoniach maczety i noże o szerokich ostrzach, a na ich twarzach nie było widać pośpiechu, lecz sympatię.
– To koniec, Kerans… Finis. – Strangman stanął w odległości dwudziestu stóp od niego, wykrzywiając swoje sardoniczne wargi w łagodnym uśmiechu i przyglądając mu się dobrotliwie, nieledwie ze współczuciem. – Przykro mi, Kerans, ale stałeś się ostatnio dosyć dokuczliwy. Rzuć broń, inaczej zabijemy także pannę Dahl. – Strangman urwał na chwilę, czekając na odpowiedź. – Ja nie żartuję.
Kerans odzyskał głos.
– Strangman…
– Nie pora teraz na metafizyczne dyskusje. -W głosie Strangmana pojawiła się nuta zniecierpliwienia, jak gdyby miał do czynienia z niesfornym dzieckiem. – Wierz mi, nie ma czasu na modlitwy. Na nic nie ma już czasu. Powiedziałem, żebyś rzucił broń. Potem podejdziesz bliżej. Moi ludzie sądzą, że panna Dahl została uprowadzona… Nie zrobią jej krzywdy. – Po chwili groźnym tonem dorzucił: – No chodźże, Kerans. Nie chcemy przecież, żeby Beatrice stało się coś złego, prawda? Pomyśl, jak piękną maskę karnawałową można by wypreparować z jej głowy. – Tu Strangman zaniósł się chichotem szaleńca. – Lepszą niż łeb starego aligatora, który nosiłeś.
Krztusząc się zalegającą mu w gardle flegmą, Kerans odwrócił się i podał rewolwer Beatrice, zaciskając na kolbie drobne dłonie dziewczyny. Zanim spotkały się ich spojrzenia, Kerans spuścił oczy, wdychając po raz ostatni piżmowy zapach jej piersi, a potem wyszedł na plac, tak jak kazał mu Strangman, przyglądający się doktorowi ze złym, wymuszonym uśmiechem. Nagle rzucił się do przodu z warknięciem, nakazując swoim ludziom szarżować.
Widząc wymierzone w siebie długie noże, Kerans zawrócił i rzucił się do ucieczki, chcąc ukryć się po drugiej strome statku. Poślizgnął się jednak w jednej z cuchnących kałuż i upadł ciężko, zanim zdołał odzyskać równowagę. Dźwignął się na kolana, podnosząc bezradnie rękę, żeby zasłonić się przed kręgiem wzniesionych maczet, i wtedy poczuł, że ktoś chwyta go niespodzianie z tym i przewraca na ziemię.
Kiedy stanął znów na nogi na wilgotnym bruku, doszedł go pełen zdumienia krzyk Strangmana. Z mroku za statkiem zaopatrzeniowym wybiegła grupa ludzi w brązowych mundurach z gotowymi do strzału karabinami. Prowadził ich szczupły, sprężysty pułkownik Riggs. Dwaj żołnierze, biegnący na czele, nieśli lekki karabin maszynowy, trzeci dwa pudła pełne taśm z nabojami. Szybko ustawili karabin na trójnogu dziesięć stóp przed Keransem, a potem wycelowali perforowaną, chłodzoną powietrzem lufę w cofającą się teraz bezładnie tłuszczę. Pozostali żołnierze ruszyli naprzód szerokim wachlarzem, popychając bagnetami ociągających się maruderów z załogi Strangmana.
Większość marynarzy w ogólnym zamieszaniu cofała się na drugą stronę placu, ale kilku z nich, wciąż z nożami w dłoniach, próbowało przedrzeć się przez kordon żołnierzy. Nad ich głowami huknęła natychmiast salwa karabinowa. Dopiero wtedy odrzucili broń i w milczeniu dołączyli do swoich towarzyszy.
– W porządku, Strangman. Świetnie. – Riggs szturchnął Admirała pałką w pierś, wpychając go z powrotem do szeregu.
Zupełnie zbity z tropu, Strangman spoglądał z otwartymi ustami na uwijających się wokół żołnierzy. Nadal nie mógł zrozumieć, co się stało. Co jakiś czas popatrywał bezsilnie w kierunku statku zaopatrzeniowego, jak gdyby oczekiwał, że któryś z jego ludzi wytoczy na pokład potężne działo oblężnicze i odwróci sytuację. Ale po chwili na mostku pojawiło się dwóch żołnierzy w hełmach. Dźwigali przenośny reflektor, którego światło skierowali od razu w dół, na plac.
Kerans poczuł, że ktoś delikatnie ujmuje go pod ramię. Obejrzał się i ujrzał przed sobą zatroskaną, ptasią twarz sierżanta Macready'ego, trzymającego w dłoniach pistolet maszynowy. Z początku miał problemy z rozpoznaniem sierżanta i musiał dobrze wysilić pamięć, żeby przypomnieć sobie jego orle rysy, jak gdyby była to twarz, której obraz przywoływał we wspomnieniach po co najmniej kilkudziesięciu latach.
– Dobrze się pan czuje, panie doktorze? – zapytał łagodnie Macready. – Przepraszam, że tak pana przedtem szarpnąłem. Wygląda na to, że nieźle się tu bawiliście.
Rozdział XIII. Za wcześnie, za późno
Do godziny ósmej rano następnego dnia Riggs całkowicie opanował sytuację i mógł nieoficjalnie porozmawiać z Keransem. Kwaterę główną pułkownik założył na stacji badawczej, skąd roztaczał się szeroki widok na ulice, a szczególnie na osiadły na placu statek zaopatrzeniowy. Strangman i jego rozbrojona załoga siedzieli w cieniu pod kadłubem statku, strzeżeni przez Macready'ego i dwóch żołnierzy, obsługujących karabin maszynowy.
Kerans i Beatrice spędzili noc w szpitalu okrętowym na pokładzie nowego kutra patrolowego Riggsa, czyli dobrze uzbrojonego ścigacza o wyporności trzydziestu ton, zacumowanego w centralnej lagunie obok hydroplanu. Żołnierze przypłynęli wkrótce po północy, a pierwszy patrol rozpoznawczy dotarł do stacji badawczej, osiadłej na obwodzie osuszonej laguny, mniej więcej w tej samej chwili, kiedy Kerans wtargnął do kabiny Strangmana na statku zaopatrzeniowym. Usłyszawszy strzały, żołnierze natychmiast skierowali się na plac.
– Domyślałem się, że to Strangman – wyjaśnił Riggs. – Jeden z naszych patroli powietrznych doniósł mniej więcej miesiąc temu, że spostrzegł w tej okolicy hydroplan, wywnioskowałem więc, że możecie mieć kłopoty, jeśli jeszcze przebywacie w lagunie. Wróciłem tu zatem pod uczciwym pretekstem odzyskania stacji badawczej. – Pułkownik przysiadł na brzegu biurka, obserwując krążący nad pustymi ulicami helikopter. – Teraz powinni przez jakiś czas siedzieć cicho.