W pewnej chwili runęła niższa część zapory wraz z klamrą, złożoną z kilkunastu pni długości dwudziestu stóp, odsłaniając wielki mułowy nawis w kształcie siodła, który także zapadł się natychmiast pod naporem rwącej gwałtownie fali strumienia. Na ulicę, niczym kęs elastycznej galaretki, chlusnął gigantyczny sześcian wody. Przy akompaniamencie głuchego, grzmiącego huku zapadających się budynków, morze wdzierało się do laguny pełną siłą.
– Kerans!
Doktor odwrócił się i w tym momencie nad jego głową gwizdnęła kula. Od strony lądowiska nadbiegał Riggs z pistoletem w dłoni. Silnik maszyny zgasł. Sierżant Daley pomagał Beatrice wysiąść z kabiny.
Siła rwącego prądu zatrzęsła budynkiem w posadach. Powłócząc ranną nogą, Kerans pokuśtykał pod osłonę niewielkiej wieżyczki, w której mieściło się jego ostatnie stanowisko obserwacyjne. Wyciągnął zza pasa rewolwer, ujął kolbę obiema rękami i wypalił dwukrotnie w kierunku biegnącego ku niemu Riggsa. Oba strzały chybiły celu, ale pułkownik zatrzymał się, po czym cofnął się kilka kroków, szukając osłony za barierką tarasu.
Kerans usłyszał szybko zbliżające się kroki. Obejrzał się i ujrzał Beatrice. Dopadła szczytu budynku, choć Riggs i Daley ciągle coś do niej krzyczeli, a potem padła na kolana obok Keransa.
– Robert, musisz stąd uciekać! Już, zanim Riggs sprowadzi więcej ludzi! On cię zabije.
Kerans kiwnął głową, stając boleśnie na nogi.
– Sierżant… Nie wiedziałem, że ma tam wartę. Powiedz Riggsowi, że jest mi bardzo przykro… – Wykonał bezsilny gest, a potem rzucił ostatnie spojrzenie na lagunę.
Czarne, spienione strugi wody, zatopiły już budynki mniej więcej do wysokości okien na ostatnich piętrach. Statek zaopatrzeniowy z urwanymi kołami dryfował sennie do góry dnem na przeciwległy brzeg, a jego sterczący w górę kadłub przypominał brzuch zdychającego wieloryba. Z eksplodujących kotłów tryskały fontanny pary i piany, rwące na zewnątrz przez szczeliny w kadłubie, rozpłatanym ostrymi rafami na wpół zatopionych gzymsów. Kerans przyglądał się statkowi z cichą, spokojną rozkoszą, smakując zapach świeżości, który woda przyniosła znów do laguny. Nigdzie nie było widać ani Strangmana, ani nikogo z członków jego załogi. Szczątki roztrzaskanego mostka kapitańskiego i komina uniosła woda, a prądy podwodne najpierw połknęły je, by później z bulgotem ponownie wypluć resztki na powierzchnię.
– Robert! Pospiesz się! – Beatrice ciągnęła go za ramię, oglądając się na Riggsa i pilota, pędzących ku nim w odległości zaledwie pięćdziesięciu jardów. – Kochanie, dokąd chcesz iść? Przepraszam, że nie mogę z tobą zostać.
– Idę na południe – powiedział Kerans, wsłuchując się w ryk przybierającej wody. – W stronę słońca. – A ty pójdziesz kiedyś za mną, Bea.
Kerans uściskał dziewczynę, a potem wyswobodził się z jej ramion i pobiegł na drugą stronę opasującego cały budynek tarasu, Gdy rozsuwając ciężkie liście paproci schodził na zwał mułu, zza węgła wyłonili się Riggs i sierżant Daley. Oddali kilka strzałów w gęste listowie, ale Kerans schylił się i zaczął uciekać w bok, pomiędzy łukowato wygiętymi pniami, zapadając się po kolana w miękkim szlamie.
Skraj bagien cofnął się nieco, kiedy do laguny zaczęła wdzierać się woda. Kerans znalazł się nieoczekiwanie wśród ostrych, gęstych wodorostów, i musiał z bolesnym trudem ciągnąć daleko na brzeg pękaty, prymitywny katamaran, wykonany z czterech pięćdziesięciogalonowych beczek po paliwie. Na szczęście Riggs i pilot helikoptera pojawili się pośród paproci dopiero, gdy Keransowi udało się już spuścić łódź na wodę.
Kiedy zaskoczył silnik, wyczerpany Kerans położył się na tratwie na płask. Kule z pistoletu Riggsa przeorały maleńki trójkątny żagiel. Powoli jednak odległość od brzegu zwiększyła się do stu, a potem dwustu jardów, i Kerans dopłynął wkrótce do pierwszej z kilku wysepek, wyrastających z bagien na dachach najwyższych budynków. Znalazłszy się pod ich osłoną wstał, zwinął żagiel, a potem po raz ostatni zwrócił wzrok ku lagunie.
Riggsa i pilota nie było już widać, ale wysoko na wieżyczce jakiegoś gmachu zobaczył samotną postać Beatrice. Machała w stronę bagien powoli i niestrudzenie, na przemian to jedną, to drugą ręką, chociaż z pewnością nie mogła dostrzec sylwetki Keransa na tle ciemnych wysepek. Daleko na prawo od niej widniały ponad zwałami mułu inne, równie dobrze mu znane punkty orientacyjne, w tym także zieleniejący dach Ritza, który rozpływał się już w odległej mgiełce. Po dłuższej chwili w ciemności nad płaską powierzchnią wody majaczyły już tylko, niczym epitafium, samotne litery olbrzymiego napisu, który wymalowali tu niegdyś ludzie Strangmana: STREFA CZASU.
Przeciwny prąd utrudniał Keransowi utrzymanie tempa ucieczki i piętnaście minut później, kiedy usłyszał nad głową helikopter, nie dotarł jeszcze do skraju bagniska. Płynąc na wysokości najwyższego piętra jakiegoś niewielkiego budynku, wsunął się przez okno do środka, wygasił silnik i czekał cicho, podczas gdy helikopter z rykiem silników wznosił się i opadał, ostrzeliwując kolejne wysepki z karabinu maszynowego.
Kiedy odleciał, Kerans wypłynął na zewnątrz, a po godzinie dotarł do ujścia bagniska, przez które wydostał się na szerokie, śródlądowe morze, otwierające przed nim drogę na południe. W oddali widać było kilka sporych wysp, szerokich na kilkaset jardów i pokrytych pochylającą się ku wodzie roślinnością. W niedługim czasie, który minął od dnia poszukiwań Hardmana, przybierająca woda zupełnie odmieniła ich kształty. Kerans włączył silnik, ustawił żagielek i zaczął posuwać się ze stałą prędkością około trzech mil na godzinę, płynąc pod lekki, południowy wiatr.
Noga poniżej kolana zesztywniała mu i Kerans otworzył przygotowaną na taki wypadek małą kasetkę medyczną. Przemył ranę penicyliną w aerozolu i zabandażował lekko nogę. Tuż przed świtem, kiedy ból stał się nie do zniesienia, zażył tabletkę morfiny i zapadł w głośny, dudniący sen. Zobaczył rozdymające się, ogromne słońce, które wypełniło w końcu cały wszechświat, i nawet gwiazdy drżały w rytm uderzeń jego pulsu.
Obudził się o siódmej następnego ranka. Leżał w jasnym słońcu wsparty o maszt, na kolanach trzymał apteczkę, a jego katamaran, kołysząc się na falach, uderzał z lekka w pień wielkiej paproci, rosnącej tuż przy brzegu jakiejś małej wysepki. Mniej więcej w odległości mili leciał pięćdziesiąt stóp nad wodą helikopter, ostrzeliwując ogniem z karabinów maszynowych leżące w dole wysepki. Kerans złożył maszt i wpłynął pod drzewo, czekając, aż helikopter odleci. Rozmasował nogę, bał się bowiem zażyć ponownie morfinę, a potem spożył lekki posiłek, złożony z tabliczki czekolady, pierwszej z dziesięciu, jakie udało mu się ze sobą zabrać. Na szczęście podoficer mający pieczę nad magazynami na pokładzie kutra otrzymał polecenie, aby zapewnić Keransowi swobodny dostęp do zapasów medycznych.
Ataki z powietrza powtarzały się co pół godziny, a raz maszyna przeleciała nawet wprost nad głową Keransa. Ze swej kryjówki pod drzewem doktor wyraźnie zobaczył wyglądającego przez luk Riggsa, który mocno zaciskał szczęki z wściekłości. Jednak strzały rozlegały się już coraz rzadziej, a po południu pułkownik zaprzestał lotów całkowicie.