Macready szarpnął rumpel. Podpłynęli w wodnej mgiełce od zawietrznej wysokiego białego budynku, wznoszącego się całe dwadzieścia pięter ponad poziom wody. Dach pobliskiego, mniejszego domu pełnił funkcję nabrzeża, przy którym cumował biały kadłub motorówki. Skośnie osadzone, pleksiglasowe okna kabiny sternika były popękane i brudne, a z rur wydechowych wyciekały do wody płaty oleju.
Kiedy kuter prowadzony doświadczoną ręką Macready'ego dobił do nabrzeża za rufą motorówki, zaczęli gramolić się ku drucianym drzwiom, a potem zeskoczyli na nabrzeże i wąską metalową kładką weszli do budynku. Ściany korytarza były śliskie od wilgoci, tynki zżerały już wielkie smugi pleśni, ale winda, napędzana zapasowym silnikiem, jeszcze działała. Wjechali powoli na dach, dostali się na górny poziom dupleksowej konstrukcji, a potem ruszyli korytarzem awaryjnym na zewnętrzny taras.
Dokładnie pod nimi znajdował się niższy poziom z małym basenem i zadaszonym patio. Pod trampoliną stały wsunięte w cień jasnokolorowe leżaki. Żółte żaluzje zasłaniały okna z trzech stron wokół basenu, ale przez szpary widzieli chłodne cienie w salonie oraz błyski kryształów i sreber na stojących tu i ówdzie stołach. W przyćmionym świetle pod pasiastą, błękitną markizą w tylnej części patio stała długa chromowana lada, wyglądająca równie zachęcająco, jak klimatyzowany bar widziany z zapylonej ulicy. Kieliszki i karafki odbijały się w diamentowej tafli lustra. Wszystko w tej prywatnej przystani wydawało się czyste i dyskretne, jak gdyby dzieliły ją tysiące mil od pokrytej rojami much roślinności i ciepłej wody dwadzieścia pięter niżej.
Z drugiej strony basenu, zasłoniętego częściowo ozdobnym balkonem, otwierał się szeroki, rozległy widok na lagunę, na miasto wyłaniające się z porastającej je dżungli i płaskie pasma srebrzystej wody, ciągnące się ku plamie zielem na południowym horyzoncie. Masywne mułowe brzegi wznosiły grzbiety ponad powierzchnię wody, a jasnożółta szczecina, porastająca ich kręgosłupy, wskazywała miejsca zajęte już przez olbrzymie gaje bambusowe.
Z platformy na pokładzie bazy wzbił się helikopter i zbliżył się do nich wysokim łukiem. Pilot zarzucił ogonem maszyny, zmieniając z rykiem silników kierunek lotu, a potem w otwartym luku pojawiło się dwóch ludzi, obserwujących dachy domów przez lornetkę.
Beatrice Dahl leżała wyciągnięta na jednym z leżaków. Smukłe, nasmarowane olejkiem ciało dziewczyny lśniło w cieniach niczym tułów śpiącego pytona. Różowe opuszki palców jednej ręki Beatrice spoczywały delikatnie na wypełnionej lodem szklance, stojącej na stoliku obok, a druga dłoń panny Dahl powoli przewracała kartki jakiegoś kolorowego czasopisma. Jej gładką, lśniącą twarz zasłaniały szerokie, czarnogranatowe okulary przeciwsłoneczne, ale Kerans zauważył nieco ponury grymas, jaki nadawała ustom Beatrice wysunięta do przodu, jędrna dolna warga. Zapewne była zirytowana, że Riggs zmusił ją do przyjęcia nieodpartej logiki swojej argumentacji.
Pułkownik wsparł się o poręcz i przystanął, z nieskrywanym zachwytem spoglądając w dół na piękne, prężne ciało dziewczyny. Kiedy Beatrice spostrzegła Riggsa, zdjęła okulary, a potem zawiązała luźno zwisające pod pachami ramiączka kostiumu. W jej oczach pojawiły się iskierki.
– No dobra, mówcie, o co chodzi. Nie jestem striptizerką.
Riggs zachichotał i zbiegł na dół po białych metalowych schodkach. Kerans poszedł za nim, cały czas zastanawiając się, w jaki sposób ma przekonać Beatrice, żeby porzuciła swój prywatny azyl i zdecydowała się wyjechać.
– Droga panno Dahl, powinno pani pochlebiać, że przyjeżdżam tu ciągle, żeby się z panią zobaczyć – powiedział Riggs, odchylając markizę i przysiadając obok na jednym z leżaków. – A poza tym, jako gubernator wojskowy tutejszych terenów, mam wobec pani pewne zobowiązania. I vice versa – tu pułkownik mrugnął do Keransa z rozbawieniem.
Beatrice obrzuciła go krótkim, pełnym złości spojrzeniem, a potem sięgnęła ręką w tył, żeby podkręcić potencjometr stojącego za jej plecami radia.
– O rany boskie… – Potem wymamrotała pod nosem jakieś już mniej uprzejme przekleństwo i spojrzała z kolei na Keransa. – No a ty, Robercie? Co cię do mnie sprowadza o tak wczesnej porze?
Kerans wzruszył ramionami, uśmiechając się do niej przymilnie.
– Stęskniłem się za tobą.
– Dobry z ciebie chłopiec. Bo już myślałam, że może nasz gauleiter próbował cię nastraszyć swoimi makabrycznymi opowieściami grozy.
– Owszem, prawdę mówiąc, próbował. – Kerans sięgnął po pismo leżące na kolanach Beatrice i zaczął leniwie przerzucać stronice. Trzymał w rękach paryski magazyn “Vogue" sprzed czterdziestu lat. Sądząc po lodowato zimnych kartkach, przechowywany był w jakimś chłodnym miejscu. Kerans odrzucił pismo na podłogę, wyłożoną zielonymi kaflami. – Wygląda na to, Bea, że za parę dni naprawdę wszyscy będziemy musieli stąd wyjechać. Pułkownik i jego ludzie wycofują się z laguny na dobre. Nie możemy zostać tutaj sami, jeśli on wyjedzie.
– “Nie możemy"? – powtórzyła sucho. – Nie wiedziałam, że ty także zastanawiasz się, czyby nie zostać.
Kerans spojrzał mimo woli na Riggsa, który przypatrywał mu się badawczo.
– Wcale się nie zastanawiam – powiedział stanowczo. – Wiesz, o co mi chodzi. Będziemy mieli wiele do zrobienia przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. Nie komplikuj nam wyjazdu i nie próbuj wyzywać mnie na nasz ostatni pojedynek na uczucia.
Zanim dziewczyna zdążyła odciąć się Keransowi, Riggs dodał gładko:
– Temperatura wciąż rośnie, panno Dahl. Nie będzie pani łatwo wytrzymać stutrzydziestostopniowy upał, kiedy wyczerpią się zapasy paliwa do generatora. Wielka strefa deszczów równikowych posuwa się na północ. Dotrze tu za dwa miesiące. A kiedy deszcze ruszą dalej i rozwieje się ochronna pokrywa chmur, woda w pani basenie – pułkownik wskazał zbiornik pełen parującej, rojącej się od owadów cieczy – niemal się, cholera, zagotuje. Ponadto, biorąc dalej pod uwagę komary typu X z gatunku Anopheles, rak skóry i wrzeszczące całą noc iguany, nie będzie pani mogła spać. – Riggs zamknął oczy i dodał w zamyśleniu: – Oczywiście, o ile jeszcze w ogóle pani sypia.
Na tę ostatnią uwagę dziewczyna lekko ściągnęła usta z rozdrażnieniem. Kerans zrozumiał, że milcząca dwuznaczność, kryjąca się w pytaniu pułkownika o to, jak Kerans ostatnio śpi, nie była aluzją do jego związku z Beatrice.
Tymczasem Riggs ciągnął dalej:
– Poza tym nie będzie pani łatwo dać sobie radę z ludzkimi sępami, wędrującymi tędy na północ z lagun śródziemnomorskich.
Beatrice odrzuciła z czoła długie czarne włosy.
– Będę zamykać drzwi na klucz, panie pułkowniku.
– Na litość boską, Beatrice, co ty chcesz udowodnić? – warknął zirytowany Kerans. – Dzisiaj zabawa tymi autodestrukcyjnymi impulsami sprawia ci może przyjemność, ale kiedy wyjedziemy, nie będą już takie śmieszne. Pułkownik po prostu usiłuje ci pomóc… A tak naprawdę guzik go obchodzi, czy tu zostaniesz czy nie.
Riggs zaśmiał się krótko.
– No, tego bym nie powiedział. Ale jeżeli przeszkadza pani myśl, że mogę się o nią osobiście troszczyć, to proszę raczej uważać, że spełniam tylko swój obowiązek.