– Doktor Bodkin prosił mnie, żebym pana wezwał, jak tylko pan przyjedzie, proszę pana. Porucznik Hardman nie czuł się rano zbyt dobrze.
Kerans skinął głową, omiatając wzrokiem pusty pokład. Zjadł lunch z Beatrice wiedząc, że popołudniami w bazie nikogo nie ma. Połowa załogi była z Riggsem albo w helikopterze, reszta zaś spała w swoich kojach, toteż Kerans liczył, że będzie mógł odbyć samotną przechadzkę po magazynach i zbrojowni. Ale na nieszczęście Macready, czujny jak zwykle pies pułkownika, i teraz deptał mu po piętach, gotów towarzyszyć mu na dół, do lazaretu, na pokład B.
Kerans bacznie przyglądał się parze komarów, które wślizgnęły się za nim, kiedy wchodził przez druciany właz.
– Ciągle przedostają się do środka. Co z tym podwójnym zabezpieczeniem, które miał pan założyć?
Odpędzając komary furażerką, Macready niepewnie rozglądał się wokoło. Położenie drugiej warstwy osłony na drucianą siatkę otaczającą bazę było od dawna jednym z ulubionych projektów pułkownika Riggsa. Czasami nawet rozkazywał Macready'emu wyznaczyć ludzi do wykonania odpowiednich prac, ale ponieważ wymagały one siedzenia na drewnianym koźle w pełnym słońcu i w samym środku całej chmary komarów, ukończono dopiero roboty w kilku ważniejszych miejscach wokół kabiny pułkownika. Dzisiaj, kiedy mieli ruszyć dalej na północ, praktyczne znaczenie tego pomysłu zbladło, ale raz zbudzone prezbiteriańskie sumienie Macready'ego nie chciało już dać mu spokoju.
– Każę chłopakom zrobić to jeszcze dziś wieczorem, doktorze – zapewnił Keransa, wyciągając z kieszeni na biodrze notes i długopis.
– Nie pali się, sierżancie, ale skoro tymczasem nie ma pan nic innego do roboty, proszę mi wybaczyć. Pułkownik już się na pewno niecierpliwi.
Kerans zostawił go, spoglądającego z ukosa wzdłuż metalowych żaluzji, i odszedł w głąb pokładu. Gdy tylko zniknął sierżantowi z oczu, skoczył w pierwsze lepsze boczne drzwi.
Na pokładzie C, najniższym z trzech pokładów bazy, mieściły się kajuty załogi i kuchnia. Dwóch czy trzech mężczyzn w tropikalnym rynsztunku leżało w swoich kabinach, ale pokój rekreacyjny był pusty. Radio, stojące w kącie pod tablicą z wynikami turnieju tenisa stołowego, grało wyłącznie dla siebie. Kerans przystanął na chwilę, słuchając ostrych dźwięków gitary, zmieszanych z odległym warkotem helikoptera, krążącego wokół sąsiedniej laguny. Potem zszedł na dół głównymi schodami, prowadzącymi do warsztatów i zbrojowni, mieszczącej się na dnie statku.
Trzy czwarte pojemności kadłuba bazy zajmowały zbiorniki z ropą i paliwem lotniczym oraz dwa silniki Diesla o mocy 2000 koni mechanicznych, napędzających dwie potężne śruby okrętowe. Dlatego warsztaty na okres ostatnich patroli powietrznych zostały przeniesione do dwóch pustych sal na pokładzie A, w pobliże kwater oficerów, żeby mechanicy mogli za każdym razem jak najszybciej przygotować helikopter do lotu.
Drzwi zbrojowni były zamknięte. Gdy Kerans wszedł, paliło się tylko jedno światło w szklanej budce wartowniczej kaprala wojsk technicznych. Kerans rozglądał się po ciężkich, drewnianych warsztatach i szatkach, w których spoczywały szeregi karabinów i pistoletów maszynowych. Broń przytrzymywały w gablotach stalowe pręty, przechodzące przez obudowę cyngla. Leniwie dotykał ciężkich łożysk, wątpił bowiem, czy będzie umiał się obchodzić z bronią palną, jeśli ją nawet ukradnie. W jego szufladzie na stacji badawczej spoczywał od dawna colt.45 i pięćdziesiąt sztuk amunicji, które dostał już przed trzema laty. Raz w roku Kerans zgłaszał oficjalnie zużycie amunicji, choć w jego wypadku było ono zerowe, i wymieniał naboje na nowe, ale ani razu nie próbował nawet wystrzelić z rewolweru.
Wychodząc obrzucił wzrokiem spoczywające przy ścianie pod szafkami ciemnozielone pudła z amunicją. Były zamknięte na podwójne kłódki. Kiedy mijał budkę wartowniczą, wpadające przez drzwi światło rozjaśniło zakurzone nalepki na stojących rzędem pod jednym z warsztatów metalowych kasetach.
– Hy-Dyne. – Pod wpływem nagłego impulsu Kerans zatrzymał się, wepchnął palce głębiej przez drucianą siatkę i starł pył z nalepki, wodząc opuszkami po chemicznym wzorze wskazującym na zawartość skrzynek. – Trójnitroamina cyklotrójmetylenu: prędkość eksplozji osiem tysięcy metrów na sekundę.
Zastanawiał się nad ewentualnym spożytkowaniem tego środka wybuchowego i przyszło mu do głowy, że genialnym tour de force byłoby zatopić jeden z biurowców, tak by po wyjeździe Riggsa zablokował umożliwiający opuszczenie laguny strumień. Oparty łokciami o warsztat, bawił się z roztargnieniem mosiężną busolą o czterocalowej średnicy, którą ktoś tu przyniósł do naprawy. Obluzował się kalibrowany pierścień – był przekręcony o sto osiemdziesiąt stopni, co zaznaczono w odpowiednim miejscu kredowym krzyżykiem.
Rozmyślając wciąż o materiałach wybuchowych i ewentualności kradzieży detonatorów oraz lontów, Kerans zmazał grube ślady kredy, a potem podniósł busolę i przez chwilę ważył ją na dłoni. Wyszedł ze zbrojowni, ruszył schodami w górę i zwolnił igłę przyrządu, pozwalając jej swobodnie tańczyć i wirować. Ale na pokładzie C nadchodził już z przeciwka jakiś marynarz i Kerans szybko wsunął instrument do kieszeni.
Wyobraził sobie, że rzuca się całym ciężarem ciała na przycisk zwalniający mechanizm bezwładnikowy, katapultując Riggsa, całą bazę i stację badawczą do sąsiedniej laguny, gdy nagle przystanął i oparł się o reling. Uśmiechając się ponuro pod wpływem absurdalności takiej wizji, zastanawiał się, dlaczego w ogóle sobie na nią pozwolił.
Po chwili jego wzrok padł na ciężki cylinder busoli, obciągający mu kieszeń. Przez moment Kerans przyglądał się busoli w zamyśleniu.
– Uważaj, Kerans – mruknął sam do siebie. – Żyjesz na dwóch poziomach świadomości jednocześnie.
Kiedy pięć minut później wszedł do szpitala na pokładzie B, okazało się, że czeka na niego kilka nie cierpiących zwłoki spraw.
W ambulatorium opatrywano trzech pacjentów z poparzeniami, ale główny oddział na dwanaście łóżek był pusty. Kerans skinął głową kapralowi, wydającemu plastry nasączone penicyliną, i poszedł do małej, jednoosobowej sali szpitalnej, mieszczącej się po prawej burcie statku.