Drzwi były zamknięte, ale naciskając klamkę usłyszał niespokojne, falujące skrzypienie łóżka, a potem kłótliwy pomruk pacjenta i spokojną, lecz stanowczą odpowiedź doktora Bodkina. Lekarz mówił jeszcze przez kilka chwil, ciągnąc cichy, zrównoważony monolog, przerywany obojętnymi protestami pacjenta, a zakończony długą, zmęczoną ciszą.
Porucznik Hardman, dowódca i pilot helikoptera (za którego sterami zasiadał teraz drugi pilot, sierżant Daley), był jedynym obok Riggsa oficerem w zespole badawczym i jeszcze trzy miesiące temu pełnił funkcję jego zastępcy oraz oficera do zadań specjalnych. Ten krzepki, inteligentny, choć nieco flegmatyczny mężczyzna około trzydziestki trzymał się raczej z dala od innych członków zespołu. Był poniekąd przyrodnikiem amatorem i prowadził notatki na temat zmieniającej się obecnie fauny i flory, stosując nowy, opracowany przez siebie system taksonomiczny. Kiedyś, podczas jednej z nielicznych u niego chwil słabości, pokazał Keransowi swoje notatki, ale natychmiast zamknął się w sobie, gdy Kerans niezbyt taktownie zauważył, że systematyka Hardmana jest powikłana i niejasna.
Przez pierwsze dwa lata porucznik był idealnym buforem bezpieczeństwa pomiędzy Riygsem i Keransem. Reszta załogi wykonywała polecenia porucznika, co, zdaniem Keransa, miało tę dobrą stronę, że w grupie nigdy nie powstało poczucie radosnej wspólnoty, które mógłby wytworzyć bardziej ekstrawertyczny zastępca dowódcy, a które w krótkim czasie uczyniłoby życie w lagunie nieznośnym. Swobodne, fragmentaryczne stosunki międzyludzkie w bazie, w której każdy nowy człowiek stawał się w pięć minut pełnoprawnym, wysoko opłacanym członkiem załogi, bo nikogo nie obchodziło, czy jest tu dwa dni czy dwa lata, stanowiły w zasadzie odbicie temperamentu Hardmana. Kiedy organizował na przykład mecz koszykówki albo regaty w lagunie, nie było w nim świadomej krzykliwości, lecz raczej lakoniczna obojętność, porucznik nie dbał bowiem, czy ludzie wezmą udział w zawodach czy też nie.
Ostatnio jednak w osobowości Hardmana zaczęły dominować czynniki bardziej ponure. Dwa miesiące temu skarżył się Keransowi na powracającą bezsenność – z okien mieszkania Beatrice Dahl Kerans przyglądał mu się często, gdy stał długo po północy w świetle księżyca obok helikoptera na dachu bazy – a potem porucznik wykorzystał atak malarii, żeby go zwolniono z dalszych lotów. Zamknięty w kabinie na kilka tygodni, pogrążał się coraz bardziej w swoim prywatnym świecie, przeglądając stare notesy i przebiegając palcami, niczym ślepiec czytający alfabetem Braille'a, po szklanych gablotach, w których tkwiło kilka motyli i olbrzymich ciem.
Nietrudno było postawić właściwą diagnozę. Kerans rozpoznał u Hardmana te same symptomy, które dostrzegał u siebie. Przyspieszały wejście w jego własną “strefę przemian", zostawił więc porucznika w spokoju i tylko poprosił Bodkina, żeby go od czasu do czasu odwiedzał.
A jednak, nie wiedzieć czemu, Bodkin uważał, że choroba Hardmana jest znacznie poważniejsza, niż sądził Kerans.
Pchnął drzwi i cicho wszedł do wyciemnionego pokoju. Przystanął w kącie koło przewodu wentylacyjnego, Bodkin bowiem ostrzegawczo uniósł dłoń. Żaluzje w oknach były zasłonięte. Ku swemu zdumieniu Kerans stwierdził, że wyłączona jest klimatyzacja. Powietrze pompowane do środka przewodem wentylacyjnym miało w najlepszym wypadku ciepłotę ledwie o dwadzieścia stopni niższą niż powietrze w lagunie, a klimatyzacja pozwalała zwykle utrzymać w pomieszczeniu stałą temperaturę siedemdziesięciu stopni Fahrenheita. Tymczasem Bodkin nie tylko wyłączył klimatyzację, lecz włączył na j ej miejsce mały piecyk elektryczny, którego wtyczkę wcisnął do kontaktu koło lustra nad umywalką. Kerans przypomniał sobie, jak Bodkin konstruował piecyk na stacji badawczej, montując wklęsłe, paraioboidalne lusterko wokół pojedynczego drucika żarowego. Urządzenie miało niewiele ponad dwa waty mocy, ale piecyk zdawał się wytwarzać niesamowite gorąco, zionąc w małej salce ogniem niczym piec hutniczy. Już po kilku sekundach Kerans poczuł, że na karku zbiera mu się pot. Bodkin, siedzący tyłem do piecyka na metalowym krzesełku, ubrany był w białą bawełnianą marynarkę, poplamioną dwiema szerokimi smugami potu, zbiegającymi się między łopatkami. W półmroku Kerans dostrzegł spływające mu z czoła wilgotne paciorki, przypominające krople rozżarzonego do białości ołowiu.
Hardman leżał w pościeli wsparty na łokciu. Jego szeroka pierś i bary zajmowały niemal całą leżankę. W potężnych dłoniach porucznik trzymał przewody słuchawek, które miał na uszach. Jego pociągła twarz o wydatnej szczęce zwrócona była ku Keransowi, ale Hardman wpatrywał się nieruchomo w piecyk elektryczny. Paraboliczna misa urządzenia rzucała na ścianę kabiny cień kręgu intensywnego, czerwonego światła o średnicy trzech stóp, otaczającego tkwiącą w samym jego środku głowę Hardmana niczym ogromna, lśniąca aureola.
Ze stojącego na podłodze u stóp Bodkina przenośnego gramofonu dobiegał słaby chrobot obracającej się na talerzu trzycalowej płyty. Głowica gramofonu przenosiła mechanicznie ledwie słyszalne dźwięki głębokiego, powolnego dudnienia, które umilkło natychmiast, kiedy nagranie dobiegło końca, Bodkin wyłączył adapter, zapisał coś szybko w notatniku, wyłączył piecyk i zapalił lampkę nocną.
Kręcąc niespiesznie głową, Hardman zdjął słuchawki i oddał je Bodkinowi.
– To strata czasu, doktorze. Te nagrania są szalone. Można dopasować do nich całkowicie dowolną interpretację.
Hardman rozłożył swoje potężne ciało na niewygodnej, wąskiej koi. Pomimo panującego w kabinie upału na jego twarzy i obnażonej piersi było niewiele potu. Przyglądał się blednącym węgielkom elektrycznego ognia, jak gdyby nie chciał, żeby zniknęły.
Bodkin podniósł się i postawił gramofon na krześle, owijając słuchawki wokół obudowy.
– Może właśnie o to chodzi, poruczniku. Powiedzmy, że to taki dźwiękowy test Rorshacha. Wydaje mi się, że ostatnia płyta była wyjątkowo inspirująca. Nie sądzi pan?
Hardman wystudiowanym gestem wzruszył enigmatycznie ramionami, najwyraźniej nie chcąc współpracować z Bodkinem i zgodzić się z nim choćby w najmniej istotnych sprawach. Mimo to Kerans odniósł wrażenie, że porucznik z przyjemnością wziął udział w eksperymencie, który wykorzystał do swoich własnych, nieznanych celów.
– Być może – odpowiedział gderliwie Hardman. -Ale obawiam się, że nie podsunęła mi żadnego konkretnego obrazu.
Bodkin uśmiechnął się, rozumiejąc jego opór, gotów jednak ustąpić Hardmanowi.
– Niech pan nie robi sobie wyrzutów, poruczniku. Proszę mi wierzyć, to i tak była, jak dotąd, nasza najbardziej wartościowa sesja. – Bodkin machnął Keransowi ręką na powitanie. – Wejdź, Robercie. Przepraszam, że tu jest tak gorąco, ale porucznik Hardman i ja właśnie przeprowadzaliśmy wspólnie pewien mały eksperyment. Opowiem ci o nim, kiedy wrócimy na stację. – Tu Bodkin wskazał stojące na szafce nocnej urządzenie, przypominające wyglądem dwa połączone z sobą tyłem budziki. Biegnące od ich wskazówek nagie, metalowe przewody były splecione niczym odnóża walczących z sobą pająków. – A to niech działa tak długo, jak się da, nie powinien pan mieć zresztą kłopotów z tym mechanizmem, musi pan tylko nastawiać na nowo oba budziki po każdym kolejnym cyklu dwunastogodzinnym. Będą pana budziły co dziesięć minut, co chyba wystarczy, żeby pan odpoczął, zanim stoczy się pan z półki praświadomości w głęboki sen. Przy odrobinie szczęścia nic już więcej nie będzie się panu śniło.
Hardman uśmiechnął się sceptycznie, obrzucając Keransa krótkim spojrzeniem.
– Sądzę, że posuwa pan swój optymizm zbyt daleko, doktorze. Powinien pan raczej powiedzieć, że nie będę tylko pamiętał swoich snów. – Porucznik sięgnął po sfatygowany zielony zeszyt, czyli swój dziennik botaniczny, i zaczął go odruchowo wertować. – Czasami myślę, że mam te sny bezustannie, w każdej chwili. Być może wszyscy śnimy tu w ten sposób.