I nagle, bez najmniejszej wątpliwości, Kerans domyślił się, gdzie trzeba szukać Hardmana.
Czekał, aż Daley skończy.
– …znałem porucznika Hardmana, panie pułkowniku, wylatałem z nim prawie pięć tysięcy godzin, i myślę, że musiał nagle postradać zmysły. Chciał widać wrócić do Byrd i uznał, że nie może już dłużej czekać, nawet te dwa dni. Ruszył więc na północ i na pewno odpoczywa teraz gdzieś przy jednym z wiodących z miasta kanałów.
Riggs skinął niepewnie głową, nadal nie przekonany, gotów jednak przyjąć radę sierżanta z braku innych pomysłów.
– No, może masz rację. Chyba warto spróbować. Co o tym myślisz, Kerans?
Kerans potrząsnął głową.
– Pułkowniku, poszukiwania na północ od miasta to całkowita strata czasu. Hardman by tu nie przyszedł, bo to zbyt odsłonięty i odizolowany teren. Nie wiem, czy idzie pieszo, czy wiosłuje na jakiejś tratwie, ale na pewno nie posuwa się na północ, a Byrd to ostatnie miejsce na Ziemi, do którego chciałby wrócić. Porucznik mógł wybrać tylko jeden kierunek: południe. – Kerans wskazał splot kanałów, wpływających do centralnych lagun. Stanowiły one także dopływy pojedynczej, potężnej rzeki trzy mile na południe od miasta, której kręty bieg wyznaczały ogromne wały szlamu. – Hardman jest gdzieś tutaj. Pewnie potrzebował całej nocy, żeby dotrzeć do tego głównego kanału, i przypuszczam, że teraz odpoczywa przy jednym z jego dopływów, zanim wyruszy dalej dziś wieczorem.
Kerans zamilkł, a Riggs wpatrywał się uparcie w mapę, naciągnąwszy czapkę na oczy w geście oznaczającym pełną koncentrację.
– Ale dlaczego miałby iść na południe? – zaoponował Daley. – Za kanałem jest tylko zwarta dżungla i otwarte morze. Im dalej, tym bardziej wzrasta temperatura. Hardman się usmaży.
Riggs spojrzał na Keransa.
– Sierżant Daley ma rację, doktorze. Dlaczego Hardman miałby iść na południe?
Spoglądając znów na drugi brzeg, Kerans odpowiedział głucho:
– Bo żaden inny kierunek nie istnieje, pułkowniku.
Riggs zawahał się, a potem rzucił spojrzenie Macready'emu, który podszedł bliżej i stanął obok Keransa. Wysoka, pochylona sylwetka sierżanta rysowała się na tle wody jak posępny kruk. Macready niemal niezauważalnie kiwnął głową, odpowiadając na nieme pytanie pułkownika. Nawet Daley postawił nogę na stopniu wiodącym do kokpitu, przyjmując logikę argumentacji Keransa, jego wyjaśnienia i motywy postępowania uciekiniera.
Trzy minuty później helikopter gnał z pełną szybkością ku dalszym, leżącym na południu lagunom.
Jak prorokował Kerans, odnaleźli Hardmana wśród mułowych domów.
Zeszli na wysokość trzystu stóp nad wodą i zaczęli przeczesywać główny kanał pasami na długości pięciu mil. Olbrzymie wały mułu wznosiły się ponad powierzchnię wody niby żółte grzbiety kaszalotów. Gdziekolwiek hydrodynamiczne kształty kanału wyżłobiły sobie trwałą drogę wśród szlamowych brzegów, tam otaczająca dżungla wylewała się z dachów i zapuszczała korzenie w wilgotnej glinie, splatając trzęsawisko w jedną, nierozerwalną strukturę. Kerans uważnie przypatrywał się z luku wąskim plażom pod szeregiem nadbrzeżnych paproci, szukając jakichś zdradliwych śladów zamaskowanej tratwy albo prowizorycznej lepianki.
Jednak już po dwudziestu minutach i dwunastu uważnych przelotach nad kanałem Riggs odwrócił się od luku, ponuro potrząsając głową.
– Zapewne masz rację, Robercie, ale to beznadziejna robota. Hardman nie jest głupi, jeżeli zechce się przed nami ukryć, nigdy go nie znajdziemy. Nawet gdyby wychylił się przez okno i zaczął do nas machać, stawiam dziesięć do jednego, że w ogóle byśmy go nie zauważyli.
Kerans mruknął coś tylko w odpowiedzi, przyglądając się powierzchni wody. Każdy kolejny nawrót odbywał się mniej więcej sto jardów na prawo w stosunku do poprzedniej linii lotu, a podczas trzech ostatnich nawrotów Kerans obserwował półkolisty łuk budynku, będącego chyba wielkim blokiem mieszkalnym, stojącym w kącie utworzonym przez kanał i południowy brzeg strumienia, znikającego gdzieś w okalającej go dżungli. Osiem czy dziewięć pięter gmachu wystawało nad wodę, otaczającą niski kopiec mętnobrunatnego mułu. Jego powierzchnia ociekała strużkami wody, wydobywającymi się z kilkunastu płytkich stawków na wierzchołku wzgórka. Jeszcze dwie godziny wcześniej brzeg strumienia był płatem wilgotnego szlamu, ale teraz, o dziesiątej, kiedy przelatywał nad nim helikopter, zaczynał już schnąć i twardnieć. Keransowi, który osłaniał oczy przed odbitym słońcem, wydało się, że na gładkiej powierzchni widnieją dwie słabe, równoległe linie, biegnące w odległości mniej więcej sześciu stóp od siebie i prowadzące ku wystającej płycie niemal całkiem zalanego balkonu. Kiedy nad nim przelatywali, próbował zajrzeć w głąb balkonu, ale jego gardziel zapchana była wyrzuconymi przez wodę odpadkami i pniami gnijących drzew.
Kerans dotknął ramienia Riggsa i pokazał mu ślady. Był tak pochłonięty odtworzeniem ich krętej drogi, prowadzącej na balkon, że niewiele brakowało, a nie dostrzegłby w schnącym mule równie dobrze widocznych odcisków stóp, biegnących mniej więcej co cztery stopy pomiędzy dwiema liniami ciągłymi. Były to niewątpliwie ślady silnego, wysokiego mężczyzny, który ciągnął za sobą jakiś ciężki ładunek.
Kiedy warkot silnika na dachu ucichł, Riggs i Macready pochylili się, by zbadać prymitywny katamaran, ukryty pod balkonem pod osłoną gałęzi. Była to tratwa zbudowana z dwóch lotniczych zbiorników paliwowych, przymocowanych po obu końcach metalowego szkieletu łóżka. Szare kadłuby zbiorników pokryte były jeszcze smugami szlamu. Bryłki błota z butów Hardmana wiodły z balkonu przez przyległy pokój, prowadziły dalej w głąb mieszkania i znikały w bocznym korytarzu.
– Jesteśmy we właściwym miejscu, co do tego nic ma wątpliwości… prawda, sierżancie? – zapytał Riggs, wychodząc na słońce, żeby przyjrzeć się półksiężycowi bloku. Był to w istocie łańcuch pojedynczych domów, połączonych krótkimi kładkami, rozpiętymi pomiędzy studniami wind na szczytach budynków. Większość okien była wybita, kremowe kafle pokrywały wielkie płaty pleśni, a cała konstrukcja wyglądała jak krążek nadpsutego sera camembert.
Macready przykląkł przy jednym ze zbiorników, zeskrobał z niego muł i znalazł oznaczenie kodowe, wymalowane na przodzie. – UNAF 22-H-549… To nasze, panie pułkowniku. Uprzątaliśmy wczoraj zbiorniki lotnicze, składowaliśmy je na pokładzie C. Porucznik zabrał też chyba zapasowe łóżko ze szpitala po wieczornym obchodzie.
– Świetnie – Riggs z zadowoleniem zatarł ręce i podszedł do Keransa, uśmiechając się wesoło, ponieważ powróciła mu nagle pewność siebie i dobre samopoczucie. – Doskonale, Robercie. Posiadłeś wspaniałe umiejętności diagnostyczne. Rzeczywiście, miałeś całkowitą rację. – Pułkownik zerknął bystro na Keransa, jak gdyby zastanawiając się nad prawdziwym źródłem jego nieoczekiwanego olśnienia i usiłując dobrze sobie zapamiętać ten moment. – Uśmiechnij się, Hardman będzie ci dziękował, kiedy zabierzemy go z powrotem.
Kerans stał na skraju balkonu, nad zboczem stygnącego mułu. Uniósł wzrok ku milczącemu łukowi okien, zastanawiając się, w którym z około tysiąca pokoi znajduje się kryjówka Hardmana.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. A poza tym, musisz go jeszcze złapać.
– Nie obawiaj się. Schwytamy go. – Riggs zaczął wydawać polecenia dwum pozostałym na dachu ludziom, którzy pomagali Daleyowi zabezpieczyć helikopter. – Wilson, miej oko na południowy zachód, a ty, Caldwell, podejdź na północną krawędź dachu. Musicie uważać na niego z obu stron, może będzie próbował uciec wpław.