Выбрать главу

Wilson z Caldwellem zasalutowali i odeszli, trzymając karabiny na wysokości ud. Macready przyciskał do piersi pistolet maszynowy, a kiedy Riggs odpiął kaburę, Kerans powiedział cicho:

– Pułkowniku, nie ścigamy przecież wściekłego psa.

Riggs machnął ręką.

– Spokojnie, Robercie, nie chcę tylko, żeby na przykład jakiś śpiący krokodyl odgryzł mi nogę. Choć, skoro już o tym mowa, to Hardman też wziął ze sobą rewolwer – odpowiedział pułkownik, posyłając Keransowi szeroki uśmiech.

Zostawił go, żeby to sobie przemyślał, i wziął do ręki elektryczny megafon.

– Hardman! Mówi pułkownik Riggs! – Wykrzyczał kilkakrotnie nazwisko Hardmana w milczącym upale, a potem mrugnął do Keransa i dodał: – Poruczniku, doktor Kerans chce z panem porozmawiać!

Zogniskowane w łuku gmachów dźwięki niosły się echem nad bagna i strumienie, dudniąc w oddali po nad wielkimi, pustymi równinami mułów. Wszystko dokoła lśniło w bezmiernym upale, a żołnierze na dachu mrużyli nerwowo brwi pod furażerkami. Z równiny szlamu bił kloaczny smród. Wyżej unosiły się miliony pulsujących, brzęczących łakomie owadów, i nagle Keransowi ścisnęły gardło mdłości. Na chwilę zakręciło mu się w głowie. Przycisnął mocno dłoń do czoła, oparł się plecami o kolumnę i nasłuchiwał rozbrzmiewających dookoła ech. Czterysta jardów dalej wystawały spośród roślinności dwie białe wieże ratuszowe, wyglądające niczym świątynie jakiejś zapomnianej, leśnej religii, a odbijające się od nich zgłoski jego nazwiska: “Kerans… Kerans… Kerans…", brzmiały w uszach jak uderzenia dzwonów, zwiastujących przerażenie i nieszczęście. Bezsensowne położenie wskazówek ratuszowych zegarów przypominało mu, bardziej niż cokolwiek dotąd, że jest w istocie podobny do wszystkich tych chaotycznych, groźnych widm, których cienie kładły się w jego umyśle coraz mroczniej, niby miriady ramion mandali kosmicznego czasu.

Kiedy zaczęli przeszukiwać budynek, dźwięk nazwiska “Kerans" wciąż jeszcze rozbrzmiewał mu w uszach. Na każdym kolejnym korytarzu doktor zajmował stanowisko przy schodach, a Riggs i Macready sprawdzali mieszkania, uważnie obserwując cały dom, kiedy wspinali się na kolejne piętra. Budynek wyglądał jak wybebeszony. Klepki podłogowe zgniły albo zostały wyrwane. Posuwali się powoli i ostrożnie, idąc od jednej belki stropowej do drugiej wzdłuż wykładanych kafelkami ścian. Odpadał z nich tynk, który pokrywał teraz szarymi stosami listwy przypodłogowe. Tam, gdzie przeświecało słońce, nagie deski splatały się z pnączami i mchem, toteż wydawało się, że konstrukcję budynku podtrzymuje jedynie obfita roślinność, krzewiąca się we wszystkich pokojach i korytarzach.

Przez szczeliny w podłodze bił odór tłustej wody, wlewającej się do środka przez okna na niższych piętrach. Spłoszone po raz pierwszy od lat nietoperze, obsiadające przekrzywione szyny do wieszania obrazów, rzucały się w panice do okien, żeby po chwili z okrzykami bólu rozlecieć się na wszystkie strony w jasnym słońcu dnia. Uciekające przed ludźmi jaszczurki przemykały szparami w posadzce albo ślizgały się rozpaczliwie na ściankach wyschłych wanien w łazienkach.

Riggs był już rozdrażniony upałem, a jego niecierpliwość rosła jeszcze w miarę, jak nadaremnie pokonywali kolejne kondygnacje. W końcu pozostały im jeszcze do sprawdzenia tylko dwa ostatnie piętra.

– No, gdzie on jest? – Riggs oparł się o poręcz schodów, gestem nakazał swoim ludziom ciszę i wsłuchał się w milczący budynek, oddychając przez zaciśnięte zęby. – Odsapniemy tu jakieś pięć minut, sierżancie. Musimy teraz zachować szczególną ostrożność. Hardman na pewno gdzieś tu jest.

Macready przewiesił przez ramię pistolet maszynowy i ruszył ku półkolistemu oknu nad drzwiami na następnym podeście, przez które ciągnął do środka lekki wiaterek. Kerans stanął pod ścianą. Jego plecy i piersi spływały potem, a skronie pulsowały z wysiłku po wspinaczce. Było wpół do dwunastej i temperatura na zewnątrz znacznie przekraczała sto dwadzieścia stopni. Spojrzał na nabiegłą krwią twarz Riggsa, podziwiając jego samodyscyplinę i prostolinijność.

– Nie patrz na mnie tak protekcjonalnie, Robercie. Wiem, że pocę się jak świnia, ale ostatnio nie wypoczywałem tyle co ty.

Obaj mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia, zdając sobie sprawę, że zupełnie inaczej podchodzą do sprawy Hardmana, a potem Kerans, próbując zażegnać konflikt, powiedział cicho:

– Teraz chyba go złapiesz, pułkowniku.

Chciał gdzieś spokojnie usiąść, odszedł więc w głąb korytarza i otworzył drzwi prowadzące do pierwszego z brzegu mieszkania.

Kiedy nacisnął klamkę, framuga rozsypała się z wolna w kupkę przeżartych przez robactwo drzazg i pyłu. Podszedł do szerokich drzwi balkonowych. Sączyła się przez nie struga powietrza i Kerans pozwolił wiatrowi owiewać swoją twarz i pierś, przyglądając się leżącej w dole dżungli. Wyniosłość, na której stał półksiężyc bloków mieszkalnych, był kiedyś niewielkim wzgórzem, i wiele budynków, widocznych wśród roślinności po drugiej stronie szlamowej równiny, wystawało jeszcze ponad wodę. Kerans wpatrywał się w dwie wieże zegarowe, wznoszące się niczym białe obeliski ponad liśćmi paproci. Żółte powietrze zbliżającego się południa kładło się niczym ogromna, ciężka, półprzeźroczysta kołdra na liściastą kapę, tryskając tysiącem świetlnych, diamentowych pyłków, gdy tylko jakaś gałąź poruszyła się, odbijając promienie słoneczne. Niewyraźne zarysy klasycznego portyku i arkadowej fasady poniżej obu wież sugerowały, że te budynki tworzyły kiedyś małe centrum miejskie. Na tarczy jednego z mechanizmów brakowało wskazówek, które na drugim zegarze jakimś dziwnym przypadkiem stanęły niemal dokładnie na właściwej godzinie – jedenastej trzydzieści pięć. Kerans pomyślał, że być może zegar chodzi, nakręcany ciągle przez jakiegoś szalonego pustelnika, trzymającego się rozpaczliwie ostatniego, bezsensownego miernika zdrowego rozsądku, choć jeśli zegar rzeczywiście był wciąż sprawny, niewykluczone, że obsługiwał go Riggs. Gdy opuszczali zatopione miasta, pułkownik kilka razy nakręcał dwutonowe mechanizmy zardzewiałych zegarów katedralnych i dopiero wtedy odpływał wraz z załogą pośród ostatnich kurantów, rozbrzmiewających na wodzie. Przez wiele następnych nocy Keransowi śnił się pułkownik Riggs, przechadzający się dumnie w stroju Wilhelma Tella na tle ogromnego pejzażu, przypominającego krajobrazy z płócien Dalego – wciskał w zbity piach sztylety topiących się zegarów słonecznych.

Kerans oparł się o framugę okna i czekał, aż miną kolejne minuty, pozostawiając w tyle zegar stojący na jedenastej trzydzieści pięć, wyprzedzając go jak pojazd poruszający się po szybszym pasie ruchu. A może ten zegar wcale nie stanął (choć i w takim razie pokazywałby czas z całkowitą, niekwestionowaną dokładnością dwa razy na dzień – czego przecież próżno by wymagać od większości czasomierzy), lecz jest po prostu niesłychanie powolny, tak że jego ruch wydaje się niedostrzegalny? Im powolniejszy byłby zegar, tym bardziej zbliżałby się do nieskończenie stopniowalne-go i majestatycznego biegu czasu kosmicznego… A gdyby w ogóle odwrócić kierunek ruchu wskazówek, powstałby taki zegar, który w pewnym sensie poruszałby się jeszcze wolniej niż wszechświat, a zatem należałby do jakiegoś większego, metakosmicznego układu przestrzenno-czasowego.

Kerans bawił się tą myślą, dopóki nie odkrył na drugim brzegu wśród rumowiska małego cmentarza, schodzącego nisko ku powierzchni wody. Nagrobki pochylały się nad sobą jak grupka plażowiczów. Przypomniał sobie pewien makabryczny cmentarz, przy którym przycumowali kiedyś na rozkaz Riggsa. – Ozdobne florenckie grobowce nekropolii były popękane i rozbite, a na wodzie unosiły się zwłoki w rozpostartych całunach, niby podczas jakiejś ponurej próby generalnej przed premierą Dnia Sądu.

Kerans odwrócił wzrok i odszedł od okna. Niemal podskoczył ze strachu, gdy nagle zdał sobie sprawę, że w drzwiach za jego plecami stoi bez ruchu wysoki, czarnobrody mężczyzna. Zaskoczony, Kerans niepewnie przypatrywał się postaci, z trudem usiłując zebrać myśli. Olbrzym przygarbił się nieco, ale był rozluźniony – ciężkie ramiona spływały mu swobodnie wzdłuż tułowia. Na czole i nadgarstkach miał zaschnięty muł, który oblepiał mu także buty i drelichowe spodnie. Przypominał Keransowi jeden z tamtych zmartwychwstałych trupów. Zarośnięty podbródek mężczyzny niknął gdzieś pomiędzy jego szerokimi ramionami. Nieznajomy sprawiał wrażenie, że jest zmęczony i że jest mu niewygodnie, tym bardziej że miał na sobie niebieską kurtkę szpitalnego sanitariusza, za małą na niego o kilka numerów. Pod dystynkcjami kaprala wzdymały się wzgórza trójkątnych muskułów. Na twarzy brodatego człowieka malował się wyraz łapczywego napięcia, ale choć przypatrywał się Keransowi smutnym, beznamiętnym wzrokiem, jego oczy pałały niczym dwa świeżo podsycone ogniska, i tylko ów odblask zainteresowania osobą biologa uzewnętrzniał kryjącą się głębiej w tym mężczyźnie energię.