Patrząc na ich prastare, obojętne pyski, Kerans zaczynał rozumieć dziwny lęk, jaki budziły w nim te zwierzęta, przywołujące na myśl archaiczne wspomnienia przerażających dżungli paleocenu, kiedy to gady ustąpiły miejsca rodzącym się ssakom. Zaczynał pojmować nieubłaganą nienawiść, jaką odczuwa jeden gatunek zoologiczny wobec drugiego, mającego zająć jego miejsce.
Dotarłszy do krańca zatoki, wpłynęli do kolejnej laguny, na szeroki krąg ciemnozielonej wody, mierzący niemal pół mili średnicy. Pas czerwonych plastikowych boi oznaczał kanał, prowadzący do strumienia na drugim brzegu. Kuter miał zanurzenie niewiele ponad stopę. Sunęli równo po gładkiej tafli wody, a za nimi chylące się ku zachodowi słońce otwierało jej głębiny, widzieli więc wyraźnie zarysy pięcio- i sześciopiętrowych budynków, majaczących widmowo niby potężne upiory, tu i ówdzie zaś wystawał nad powierzchnię jakiś pokryty mchem dach, wzdłuż którego przesuwał się akurat kadłub statku.
Sześćdziesiąt stóp pod dnem kutra ciągnęła się pomiędzy domami prosta, szara promenada. Kiedyś widocznie przebiegała tu ulica, ponieważ przy krawężniku tkwiły nadal zardzewiałe, garbate muszle samochodów. Wiele lagun w środku miasta otaczały wciąż nienaruszone kręgi gmachów, do których wtargnęło – jeszcze niewiele mułu. Domów tych nie zdążyła także zarosnąć roślinność, wyjąwszy dryfujące kępy wodorostów sargasowych, toteż ulice i sklepy zachowały się w stanie niemal nietkniętym i wyglądały niczym jeziorne odbicie, którego pierwowzór w niewiadomy sposób zniknął na zawsze.
Większa część miasta zniknęła już bowiem dawno, jedynie zbrojone stalą budynki centrum finansowo-handlowego przetrwały nadejście fali powodziowej. Domy z cegły i jednokondygnacyjne fabryki na przedmieściach pochłonął naniesiony przez wodę muł.
Tam gdzie szlam sięgał ponad powierzchnię wody, w płonące, matowozielone niebo wystrzelały ogromne lasy, dławiące dawne pola zbożowe całej umiarkowanej strefy klimatycznej Europy i Ameryki Północnej. Nieprzebyte gąszcze nowego Mato Grosso, sięgające czasem trzystu stóp wysokości, utworzyły koszmarny świat rywalizujących ze sobą form organicznych, powracających raptownie do swojej paleozoicznej przeszłości, dlatego nawet wojskowe jednostki Organizacji Narodów Zjednoczonych mogły poruszać się jedynie po szlakach wodnych wielkiego układu lagun, powstałych na terenach dawnych miast. Ale obecnie nawet i laguny najpierw dławił, a potem pochłaniał muł.
Kerans przypomniał sobie nie kończący się ciąg zapadających za nimi zielonych zmierzchów, które oglądał, kiedy wraz z Riggsem posuwali się powoli na północ przez terytorium Europy, pozostawiając za sobą kolejne miasta, gdzie miazmatyczna roślinność zamieniała wąskie kanały w trzęsawiska i porastała gęstwiną j eden dach po drugim.
I teraz przyszło im opuścić kolejne takie miasto. Nic licząc masywnych konstrukcji głównych gmachów centrum handlowego, składało się ono już tylko z trzech lagun, otoczonych kilkunastoma jeziorkami o średnicy pięćdziesięciu jardów oraz siecią wąskich zatoczek i strumieni, płynących mniej więcej zgodnie z dawnym rozkładem ulic i kończących swój bieg w leżącej dalej dżungli. Tu i ówdzie strumyki zanikały całkowicie albo wpadały w parujące płaty otwartych zbiorników wodnych, będących pozostałościami dawnych oceanów. Te z kolei ustępowały miejsca nowym archipelagom, które łączyły się z sobą, tworząc jednolitą, zwartą dżunglę masywu południowego.
Założona przez Riggsaijego pluton pływająca baza wojskowa, zapewniająca także ochronę stacji badań biologicznych, cumowała w lagunie najdalej wysuniętej na południe, osłonięta kilkunastoma najwyższymi budynkami miasta, czyli trzydziestopiętrowymi gmachami dawnego centrum finansowego.
Kiedy płynęli na drugą stronę laguny, pomalowany w żółte pasy kadłub bazy znajdował się po stronie słońca, toteż w odbitych od wody promieniach niemal nie było go widać. Śmigła stojącego na pokładzie helikoptera także miotały w ich stronę oślepiająco jasne lance światła. Dwieście jardów dalej, przy brzegu, unosił się na wodzie mniejszy, biały kadłub stacji badań biologicznych, przycumowany do szerokiego, garbatego gmachu, mieszczącego niegdyś salę koncertową.
Kerans spojrzał w górę na prostokątne urwiska. Pozostało w nich wystarczająco dużo nie zniszczonych okien, żeby przypomniał sobie ilustracje przedstawiające zalane słońcem bulwary w Nicei, Rio i Miami, o których czytał jako dziecko w encyklopediach w Camp Byrd. Było to dziwne, ale pomimo potężnego czaru lagunowych światów i zatopionych miast, Kerans nigdy nie interesował się ich tożsamością i ani razu nic zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, w jakim mieście przyszło mu stacjonować.
Doktor Bodkin, starszy od niego o dwadzieścia pięć lat, zdążył jeszcze w młodości pomieszkać w kilku miastach, zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Teraz wolne chwile Bodkin spędzał zazwyczaj wiosłując w płaskodennej łodzi po co bardziej oddalonych drogach wodnych, wyszukując różne zalane biblioteki i muzea, chociaż nie kryły w sobie już nic więcej oprócz jego wspomnień.
Być może to właśnie brak osobistych wspomnień czynił Keransa obojętnym na widok tonących cywilizacji. Urodził się i wychował w obrębie tak zwanego dawniej koła podbiegunowego, stanowiącego obecnie strefę subtropikalną, gdzie średnia roczna temperatura wynosiła osiemdziesiąt pięć stopni, a po raz pierwszy wyruszył na południe z jedną z badawczych wypraw ekologicznych dopiero w wieku trzydziestu kilku lat. Rozległe bagna i dżungle stanowiły wspaniałe laboratorium, a zatopione miasta nie były dla nich niczym więcej, jak tylko niecodziennymi cokołami.
Nie licząc pokolenia ludzi starszych, nikt już nie pamiętał, jak wyglądało dawniej miejskie życie – zresztą już w dzieciństwie Bodkina miasta zamieniły się w oblężone cytadele, otoczone olbrzymimi groblami, wstrząsane paniką i rozpaczą, na /ym Wenecje wzbraniające się przed ostatecznymi zaślubinami z morzem. Obecny urok i piękno tych miast wynikały właśnie z ich wewnętrznej pustki, z niecodziennego zderzenia dwóch przeciwległych biegunów natury, albowiem każda zatopiona metropolia była jak porzucona korona królewska, porośnięta przez dzikie orchidee.
Skutki gigantycznych katastrof geofizycznych, które zmieniły klimat Ziemi, dały znać o sobie po raz pierwszy mniej więcej sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat wcześniej. Najpierw seria gwałtownych, długotrwałych burz słonecznych, ciągnąca się przez kilka lat, a spowodowana zakłóceniami wewnętrznej równowagi w strukturze Słońca, zwiększyła objętość pasów Van Allena, zmniejszając tym samym siłę oddziaływania ziemskiego pola grawitacyjnego na zewnętrzne warstwy jonosfery. Kiedy zniknęły one w przestrzeni kosmicznej, załamała się naturalna osłona, chroniąca Ziemię przed pełną mocą promieniowania słonecznego, i temperatura na planecie zaczęła stopniowo wzrastać. Następnie z tej przyczyny rozgrzane powietrze zaczęło unosić się ku jonosferze i w ten sposób koło się zamknęło.
Na całym świecie średnie temperatury podnosiły się co roku o kilka stopni. Większość obszarów tropikalnych rychło przestała nadawać się do zamieszkania, i całe narody rozpoczęły migrację na północ lub południe, uciekając przed temperaturami rzędu stu trzydziestu lub stu czterdziestu stopni Fahrenheita. Strefy niegdyś umiarkowane zmieniły się teraz w strefy tropikalne, a Europę i Amerykę Północną nawiedzały fale upałów, podczas których temperatura rzadko kiedy spadała poniżej stu stopni. Wtedy pod kierunkiem ONZ rozpoczęła się kolonizacja płaskowyżu Antarktydy oraz północnych rejonów przygranicznych Rosji i Kanady.
W początkowym okresie dwudziestu lat życie przystosowywało się stopniowo do nowych warunków klimatycznych. Szybkie tempo kolonizacji w końcu jednak osłabło, a zapasy energii, zużywanej dla powstrzymania rozrostu dżungli równikowych, topniały coraz bardziej. Przyspieszona została wegetacja wszelkich form roślinnych, a w dodatku wyższy poziom radioaktywności wzmagał częstotliwość występowania mutacji. Pojawiły się pierwsze monstrualne formy botaniczne, przypominające olbrzymie, zdrewniałe paprocie epoki karbonu. Nastąpił także gwałtowny rozwój wszystkich niższych form życia zwierzęcego i roślinnego.