Выбрать главу

Kerans, chcąc coś powiedzieć, pochylił się nad nieznajomym, który, jak mu się wydawało, zauważył jego ruch. Oślepłe oczy usiłowały przebić otaczający Keransa zamazany obłok.

– Hej, człowieku! – Głos mężczyzny zabrzmiał wątle i zgrzytliwie. – Ejże, żołnierzu, chodź tutaj! Skąd ty się tu wziąłeś?

Jego ręka niby krab przesuwała się po wilgotnej, kamienistej glinie, jak gdyby w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu. Po chwili mężczyzna zwrócił się znów do zapadłego już słońca, nie zważając na muchy, obsiadające mu brodę i twarz.

– Znowu zniknęło! Aaa…Aach! Oddala się ode mnie! Pomóż mi wstać, żołnierzu, pójdziemy za nim. Natychmiast, inaczej zniknie na zawsze.

Wyciągnął do Keransa szponiastą dłoń jak konający żebrak, a potem głowa znów opadła mu bezwładnie. Jego sczerniałą czaszkę zraszał deszcz.

Kerans ukląkł obok. Sądząc po szczątkach spodni od munduru, zniszczonego działaniem wody i słońca, zorientował się, że nieznajomy jest oficerem. Mężczyzna z trudem otworzył zaciśniętą dotąd prawą dłoń. Spoczywał w niej mały srebrny cylinder z okrągłą tarczą – kieszonkowy kompas, stanowiący część wyposażenia lotniczych zestawów ratunkowych.

– Hej, żołnierzu! – Mężczyzna nagle ożył, zwracając pozbawioną oczu głowę ku Keransowi. – Rozkazuję ci, żebyś mnie nie opuszczał! Możesz teraz odpocząć, a ja będę czuwał. Jutro ruszamy dalej.

Kerans usiadł przy nim, rozwinął swoje zawiniątko, po czym osuszył mu twarz, usuwając z niej martwe muchy. Biorąc głowę oficera w obie ręce, jak gdyby był dzieckiem, powiedział wyraźnie i powoli:

– Hardman, mówi Kerans… doktor Kerans. Pójdę z tobą, ale na razie spróbuj trochę odpocząć.

Hardman jednak nie rozpoznał jego nazwiska i tylko lekko zmarszczył brwi ze zdumieniem.

Podczas gdy wsparty o ołtarz Hardman odpoczywał, Kerans wyciągnął scyzoryk i zaczął wydłubywać z nawy spękane płyty kamiennej posadzki, które przeniósł w deszczu pod ołtarz. Zbudował z nich prymitywną altanę wokół leżącej nieruchomo na ziemi postaci. Szczeliny między kamieniami wypełnił naręczami pnącz, które pozrywał z rozpadających się ścian. Choć Hardman miał już schronienie przed deszczem, początkowo rzucał się niespokojnie w swojej ciemnej alkowie, ale wkrótce zapadł w płytki sen, z którego wyrywał go czasami jego własny, charczący oddech. Kerans tymczasem zawędrował przez mrok na skraj dżungli, zebrał z drzew kilka kiści jadalnych jagód, wrócił do kamiennego schronienia i czuwał przy Hardmanie, dopóki nad otaczającymi ich wzgórzami nie wstał nareszcie świt.

Kerans pielęgnował Hardmana jeszcze przez trzy następne dni, karmiąc go jagodami i spryskując mu oczy resztką penicyliny. Wzmocnił konstrukcję kamiennej chaty nowymi płytami ze świątyni i wyplótł prymitywne posłania z liści, na których mogli obaj spać. Popołudniami i wieczorami Hardman siadał w progu, wpatrując się poprzez mgły w odległe słońce. W przerwach pomiędzy następującymi po sobie burzami zroszone deszczem promienie nadawały zielonkawej skórze Hardmana niesamowity, intensywny poblask. Nie przypominał sobie Keransa i zwracał się do niego po prostu per “żołnierzu", ocykając się niekiedy z apatii, żeby wydać mu całą serię rozkazów bez związku na następny dzień.

Kerans nabierał coraz bardziej przekonania, że prawdziwa osobowość Hardmana tkwiła obecnie uśpiona głęboko w jego umyśle, i że zachowanie i reakcje porucznika stanowiły zaledwie blade odbicie jaźni, dławionej przez delirium i symptomy udaru słonecznego. Przypuszczał, że Hardman utracił wzrok mniej więcej przed miesiącem, a potem wiedziony instynktem wczołgał się na wzgórze, na którym stały ruiny świątyni. Stąd lepiej widział słońce, jedyny już na tyle wyrazisty i jasny obiekt, by jego obraz mogły jeszcze zarejestrować gasnące siatkówki Hardmana.

Drugiego dnia porucznik zaczął łapczywie jeść, jak gdyby szykował się do dalszego marszu przez dżunglę – do wieczora trzeciego dnia pochłonął kilkanaście kiści olbrzymich jagód. Zdawało się, że w jego potężne, ale wycieńczone ciało wstąpiły nowe siły, bo późnym popołudniem, kiedy słońce zachodziło już za lesistymi wzgórzami, Hardman zdołał dźwignąć się na nogi, wspierając się o ścianę na progu chaty. Kerans nie był pewien, czy porucznik teraz go poznaje, ale jego pełne rozkazów i poleceń monologi ustały.

Nie zdziwił się zbytnio, gdy obudziwszy się następnego dnia o świcie stwierdził, że Hardman zniknął. Kerans przetarł oczy w bladym świetle poranka i pokuśtykał w dół doliny, na skraj lasu, gdzie mały strumyczek dzielił się na dwie odnogi, płynące ku odległej rzece. Spoglądając na zwieszone w ciszy ciemne gałęzie paproci, wołał słabym głosem nazwisko Hardmana i nasłuchiwał, jak stłumione echo ginie pośród ponurych pni, a potem wrócił do chaty. Przyjął odejście Hardmana bez komentarza, zastanawiając się jedynie, czy spotka go jeszcze na trasie ich wspólnej, południowej odysei. Dopóki oczy porucznika będą na tyle silne, żeby odbierać sygnały z dalekiego słońca, i dopóki nie zwęszą go iguany, Hardman będzie szedł naprzód, posuwając się po omacku przez dżunglę z głową wzniesioną do przebijających spośród gałęzi promieni.

Kerans odczekał w chacie jeszcze dwa dni na wypadek, gdyby Hardman jednak postanowił wrócić, po czym sam ruszył w drogę. Zapasy medyczne już się skończyły, niósł więc jedynie zawiniątko z jagodami i rewolwer, w którym pozostały tylko dwa naboje. Sprawnego wciąż zegarka Kerans używał także w charakterze kompasu, starannie odmierzając ponadto upływ kolejnych dni nacięciami, żłobionymi każdego ranka na pasku od spodni.

Ruszył w głąb doliny, brodząc w płytkim strumieniu, który miał doprowadzić go do brzegów wielkiej rzeki. Od czasu do czasu wodę siekły gwałtowne deszcze, które jednak padały teraz głównie już tylko kilka godzin po południu i wieczorem.

Kiedy okazało się, że będzie musiał zboczyć kilka mil na zachód, żeby dotrzeć do rzeki, Kerans odstąpił od swoich zamiarów i poszedł dalej na południe. Gęste dżungle wzgórz zastąpił najpierw rzadki las, a potem bagna.

Obchodząc je, Kerans stanął nieoczekiwanie nad brzegiem potężnej laguny. Miała ponad milę średnicy i otoczona była białym pierścieniem plaży. Z piasku wystawały najwyższe kondygnacje kilku zrujnowanych bloków mieszkalnych, wyglądających z daleka jak plażowe szalety. Kerans zatrzymał się w jednym z tych domów na jeden dzień odpoczynku, chciał bowiem opatrzyć kostkę, którą pokryła czarna opuchlizna. Wyglądał przez okno na tarczę wody i patrzył, jak popołudniowy deszcz wali w powierzchnię laguny z nieubłaganą furią. A kiedy chmury zniknęły woda wygładziła się niczym tafla szkła, Kerans rozpoznał w jej barwach wszystkie metamorfozy, które widział dotąd w swoich snach.

Na podstawie znacznego wzrostu temperatury wywnioskował, że w drodze na południe pokonał już około stu pięćdziesięciu mil. Upał przenikał znów wszystko, podniósł się do stu czterdziestu stopni, i Kerans nie miał ochoty opuszczać laguny z jej pustymi plażami i cichym kręgiem dżungli. Wiedział, że Hardman wkrótce umrze, i że i on, być może, nie przeżyje długo w bezkresnych, rozległych dżunglach na południu.

Pogrążony w półśnie, rozmyślał o wydarzeniach minionych lat, które doprowadziły do jego pobytu w strefie lagun centralnych i pchnęły go na drogę neuronicznej odysei. Myślał o Strangmanie i jego obłąkanych aligatorach, a na końcu, z głębokim westchnieniem żalu i czułości pomyślał o Beatrice i życiodajnym uśmiechu dziewczyny, trzymając się jej wyrazistego wspomnienia tak długo, jak tylko mógł.

Potem usztywnił sobie chorą nogę, przywiązując do niej służącą mu za kulę gałąź, i kolbą pustego już rewolweru wydrapał na ścianie pod oknem wiadomość, której, jak sądził, nikt nigdy nie przeczyta:

Dzień 27. Odpocząłem i idę na południe. Wszystko porządku. Kerans.

Opuścił zatem lagunę i wrócił znów do dżungli. Po kilku dniach zupełnie stracił orientację, ale parł dalej na południe pośród nowych lagun, w przybierających na sile deszczach i narastającym upale, atakowany przez aligatory i olbrzymie nietoperze, niczym drugi Adam w poszukiwaniu zapomnianych rajów odrodzonego słońca.

***