Przez kilka chwil Kerans wpatrywał się w ciszy w przyćmiony, żółty pierścień słońca Emsta, przeświecający pośród egzotycznej roślinności, i raptem przez jego mózg przemknęła zagadkowa fala wspomnień i nagłego zrozumienia. Wizerunek archaicznego słońca był o wiele potężniejszy niż muzyka Beethovena, palił mu umysł i oświetlał znikające cienie, pędzące obłąkańczo po najgłębszych zakamarkach jego myśli.
– Beatrice.
Przyglądała mu się, kiedy do niej podchodził. W jej spojrzeniu pojawił się wyraz lekkiego niezadowolenia.
– Co się stało, Robercie?
Kerans zawahał się. Nagle zdał sobie sprawę, że, choć krótka i niezauważalna, minęła właśnie ważna chwila, niosąca go w strefę decyzji, z której nie będzie już mógł się wycofać.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że jeśli pozwolimy Riggsowi wyjechać bez nas, to nie znaczy, że będziemy mogli wyjechać stąd później. To znaczy, że będziemy musieli pozostać tu na zawsze.
Rozdział III. Ku nowej psychologii
Cumując katamaran przy nabrzeżu, Kerans rzucił trap, a potem ruszył kładką w stronę bazy. Kiedy otwierał właz, obejrzał się raz jeszcze na lagunę. Wśród fal upału dostrzegł Beatrice, wspartą o balustradę balkonu. Kiedy jej pomachał, w charakterystyczny dla siebie sposób odwróciła głowę i nie zareagowała.
– Panna Dahl znów ma kapryśny dzień, doktorze? – sierżant Macready wyszedł z budki strażniczej, a jego podobną do ptasiego dzioba twarz rozluźnił na chwilę przebłysk rozbawienia. – To naprawdę dziwna kobieta.
Kerans wzruszył ramionami.
– Wie pan, sierżancie, jak twarde i niezależne bywają samotne dziewczyny. Jeśli mężczyzna nie ma się na baczności, to mogą mu napędzić porządnego strachu. Próbowałem namówić Beatrice, żeby spakowała się i wyjechała z nami. Jeżeli sprzyja mi szczęście, to chyba tak zrobi.
Macready wpatrywał się uważnie w dach dalekiego bloku mieszkalnego.
– Cieszę się, że pan to mówi, doktorze – powiedział niezobowiązująco, ale Kerans nie umiał zdecydować, czy sceptycyzm w głosie sierżanta odnosił się do niego, czy raczej do Beatrice.
Bez względu na to, czy ostatecznie zostaną czy nie, Kerans postanowił udawać, że jednak wyjeżdżają. Przez trzy następne dni powinni wykorzystywać każdą wolną chwilę, żeby gromadzić zapasy żywności i wykraść niezbędne wyposażenie, jakie uda im się znaleźć w magazynach bazy. Kerans nie podjął jeszcze nieodwołalnego postanowienia co do wyjazdu – kiedy tylko rozstał się z Beatrice, jego wahanie wróciło (zastanawiał się ponuro, czy dziewczyna nie próbuje wyprowadzić go w pole, niby Pandora o zabójczych ustach, nieobliczalnie otwierając i zamykając wieko swojej puszki czarownic, kryjącej jedynie pragnienia i frustracje) – ale zamiast chodzić jak błędny w stanie morderczej niepewności, którą Bodkin i Riggs szybko by spostrzegli, zdecydował odłożyć definitywne rozstrzygnięcie na ostatnią chwile. Choć wprost nie cierpiał bazy, widok odpływającego statku z pewnością niezwykle szybko wzbudziłby w nim takie uczucia, jak strach i panika, a rozmaite abstrakcyjne motywy, przemawiające za tym, żeby zostać nad laguną, zniknęłyby wkrótce zupełnie. Rok temu Kerans przypadkowo znalazł się samotnie na pewnej małej wysepce, gdzie prowadził ponadplanowe badania geomagnetyczne. Nie usłyszał syreny okrętowej, oznajmiającej odpłynięcie statku, ponieważ miał na głowie słuchawki i klęczał pochylony nad przyrządami pomiarowymi w starym bunkrze podziemnym. Kiedy wyszedł stamtąd dziesięć minut później i okazało się, że bazę dzieli już od wyspy sześćset jardów płaskiej tafli wody, a dystans ten z każdą chwilą się powiększa, Kerans poczuł się jak dziecko na zawsze odłączone od matki. Ledwo udało mu się w porę opanować i oddać ostrzegawczy strzał z pistoletu sygnałowego.
– Doktor Bodkin prosił mnie, żebym pana wezwał, jak tylko pan przyjedzie, proszę pana. Porucznik Hardman nie czuł się rano zbyt dobrze.
Kerans skinął głową, omiatając wzrokiem pusty pokład. Zjadł lunch z Beatrice wiedząc, że popołudniami w bazie nikogo nie ma. Połowa załogi była z Riggsem albo w helikopterze, reszta zaś spała w swoich kojach, toteż Kerans liczył, że będzie mógł odbyć samotną przechadzkę po magazynach i zbrojowni. Ale na nieszczęście Macready, czujny jak zwykle pies pułkownika, i teraz deptał mu po piętach, gotów towarzyszyć mu na dół, do lazaretu, na pokład B.
Kerans bacznie przyglądał się parze komarów, które wślizgnęły się za nim, kiedy wchodził przez druciany właz.
– Ciągle przedostają się do środka. Co z tym podwójnym zabezpieczeniem, które miał pan założyć?
Odpędzając komary furażerką, Macready niepewnie rozglądał się wokoło. Położenie drugiej warstwy osłony na drucianą siatkę otaczającą bazę było od dawna jednym z ulubionych projektów pułkownika Riggsa. Czasami nawet rozkazywał Macready'emu wyznaczyć ludzi do wykonania odpowiednich prac, ale ponieważ wymagały one siedzenia na drewnianym koźle w pełnym słońcu i w samym środku całej chmary komarów, ukończono dopiero roboty w kilku ważniejszych miejscach wokół kabiny pułkownika. Dzisiaj, kiedy mieli ruszyć dalej na północ, praktyczne znaczenie tego pomysłu zbladło, ale raz zbudzone prezbiteriańskie sumienie Macready'ego nie chciało już dać mu spokoju.
– Każę chłopakom zrobić to jeszcze dziś wieczorem, doktorze – zapewnił Keransa, wyciągając z kieszeni na biodrze notes i długopis.
– Nie pali się, sierżancie, ale skoro tymczasem nie ma pan nic innego do roboty, proszę mi wybaczyć. Pułkownik już się na pewno niecierpliwi.
Kerans zostawił go, spoglądającego z ukosa wzdłuż metalowych żaluzji, i odszedł w głąb pokładu. Gdy tylko zniknął sierżantowi z oczu, skoczył w pierwsze lepsze boczne drzwi.
Na pokładzie C, najniższym z trzech pokładów bazy, mieściły się kajuty załogi i kuchnia. Dwóch czy trzech mężczyzn w tropikalnym rynsztunku leżało w swoich kabinach, ale pokój rekreacyjny był pusty. Radio, stojące w kącie pod tablicą z wynikami turnieju tenisa stołowego, grało wyłącznie dla siebie. Kerans przystanął na chwilę, słuchając ostrych dźwięków gitary, zmieszanych z odległym warkotem helikoptera, krążącego wokół sąsiedniej laguny. Potem zszedł na dół głównymi schodami, prowadzącymi do warsztatów i zbrojowni, mieszczącej się na dnie statku.
Trzy czwarte pojemności kadłuba bazy zajmowały zbiorniki z ropą i paliwem lotniczym oraz dwa silniki Diesla o mocy 2000 koni mechanicznych, napędzających dwie potężne śruby okrętowe. Dlatego warsztaty na okres ostatnich patroli powietrznych zostały przeniesione do dwóch pustych sal na pokładzie A, w pobliże kwater oficerów, żeby mechanicy mogli za każdym razem jak najszybciej przygotować helikopter do lotu.
Drzwi zbrojowni były zamknięte. Gdy Kerans wszedł, paliło się tylko jedno światło w szklanej budce wartowniczej kaprala wojsk technicznych. Kerans rozglądał się po ciężkich, drewnianych warsztatach i szatkach, w których spoczywały szeregi karabinów i pistoletów maszynowych. Broń przytrzymywały w gablotach stalowe pręty, przechodzące przez obudowę cyngla. Leniwie dotykał ciężkich łożysk, wątpił bowiem, czy będzie umiał się obchodzić z bronią palną, jeśli ją nawet ukradnie. W jego szufladzie na stacji badawczej spoczywał od dawna colt.45 i pięćdziesiąt sztuk amunicji, które dostał już przed trzema laty. Raz w roku Kerans zgłaszał oficjalnie zużycie amunicji, choć w jego wypadku było ono zerowe, i wymieniał naboje na nowe, ale ani razu nie próbował nawet wystrzelić z rewolweru.
Wychodząc obrzucił wzrokiem spoczywające przy ścianie pod szafkami ciemnozielone pudła z amunicją. Były zamknięte na podwójne kłódki. Kiedy mijał budkę wartowniczą, wpadające przez drzwi światło rozjaśniło zakurzone nalepki na stojących rzędem pod jednym z warsztatów metalowych kasetach.