– Szuka narzeczonej – skłamałam bez chwili wahania. – Jak chcesz, to cię polecę.
Welka prychnęła sceptycznie.
– Kłamiesz, ot co. Nie jest żadnym królem… Ani nie szuka narzeczonej. Pewnie przyjechał na Święto, wziąć udział w turnieju łuczniczym.
– Ja ci słowa nie powiedziałam, sama się domyśliłaś – uprzedziłam.
Znajomy ze starszego roku, z podbitym okiem, zamiatał dywan na drugim piętrze.
– Niech mi tylko wpadnie w ręce ten twój kumpel! – mruknął chmurnie, podnosząc tumany kurzu.
– O, tam idzie! – skłamałam, wpatrując się w ciemny koniec korytarza.
Adept zaczął pospiesznie zamiatać w przeciwnym kierunku.
– Hej, a ty dokąd? – ironicznie krzyknęła za nim Welka.
– Odniosę miotłę i wrócę!
Z tymi słowami zanurkował do jednej z sal i zamknął się od wewnątrz.
Drzwi gabinetu otworzyły się na oścież w chwili, gdy zamierzałam zapukać. W progu stał Len. Odskoczyłam zmieszana – twarz wampira „udekorowana" była jasną puszystą bródką całkowicie skrywającą kły. Może i faktycznie go upiększała, ale ja nie przepadałam za nadmiernym owłosieniem, w związku z czym nie doceniłam tej nowości. Len wyraźnie zamierzał wyjść, ale na nasz widok ukłonił się uprzejmie i obdarzył Welkę wiele obiecującym uśmiechem. Uśmiech władcy działał na kobiety tak samo, jak obuch topora rzeźnickiego na krowy. Oczy przyjaciółki prawie wyskoczyły z orbit, na policzkach pojawiły się rumieńce, kolana zadrżały, a z ust wyrwało się kilka niezbyt wyraźnych dźwięków.
„No to po niej" – skonstatowałam z żalem. A Len nie spoczął na laurach i szarmancko ucałował rękę dziewczyny, nie odrywając od jej twarzy zagadkowego, badawczego spojrzenia. Gdzieś to już widziałam. Welka nigdy nie dowiedziała się, że w ciągu tych paru sekund Len systematycznie i z zimną krwią przekopał jej pamięć, obmacał podświadomość i wyciągnął odpowiednie wnioski.
– Moja przyjaciółka, Weleena – przestawiłam Welkę wyłącznie dla zachowania pozorów. – A to mój stary przyjaciel…
– Arr'akktur – wszedł mi w słowo Len.
– Wolho, czy mogłaby pani pozwolić na chwilę? – zza pleców wampira rozległ się oficjalny głos mistrza.
– Ale…
– Weleeno, proszę zaprowadzić naszego gościa do jadalni. Pewnie jest głodny po podróży. A, i prosiłbym o przekazanie kucharzowi tej wiadomości!
Len, którego twarzy nie widzieli ani mistrz, ani wpatrująca się w niego jak w obrazek Welka, prześlizgnął się zamyślonym spojrzeniem po jej szyi i mrugnął do mnie. Nie udało mi się powstrzymać zdławionego chichotu. Mistrz odkaszlnął z dezaprobatą. Spoważniałam, jak myszka prześlizgnęłam się obok Lena i zamarłam wyprostowana na baczność przed rektorskim biurkiem.
Wampir i Welka poszli, a mistrz pozwolił sobie na coś, co uznałabym raczej za moją prerogatywę – na palcach podkradł się do drzwi, uchylił je i długo podglądał przez szparę.
– Nie rozumiem, czemu ja się na to zgodziłem – zaczął mistrz, zamykając drzwi i podchodząc do biurka. – Że też mnie leszy podkusił… Święto Plonów… Turniej łuczniczy… Uczciwa walka… Cenna nagroda… Rozesłać zaproszenia do wszystkich ras… I oto mam rezultat. Rozesłałem sobie. Kighy… leszy go tu przywiał?
– Profesor go zaprosił – przypomniałam uprzejmie.
– Tak, ale przecież do głowy by mi nie przyszło, że przyjedzie – mistrz jak gdyby tłumaczył się przede mną, nerwowo skubiąc gęsie pióro. – Spodziewałem się uprzejmej odmowy. Jak zawsze.
– Może tak pan profesor zachwalał nagrodę, że jednak zapragnął wejść w jej posiadanie?
– Władca Dogewy? – mistrzowi wyrwał się nerwowy śmieszek. – Moje dziecko, Arr'akktur nie jest szeregowym łucznikiem biorącym udział w zawodach dla sławy czy z chęci zysku, a Rada Starszych nie będzie jak rybak zakładający na haczyk przynętę ze złota.
– Zależy, co on tak naprawdę chce złowić.
– Właśnie! – Moja domyślność spowodowała, że mistrz poczuł się jeszcze gorzej. Zmiął ogołocone pióro i wyrzucił je do kosza na papiery. – O co mu tak naprawdę chodzi?
– Proszę jego zapytać.
– A myślisz, że co ja robiłem przez ostatnie półtorej godziny? – rozzłościł się mag. – Ten wampirzy krętacz wpędzi mnie kiedyś do grobu. I mało tego – wygląda na to, że on przyjechał do Starminu bez żadnej ochrony.
– Incognito – sprecyzowałam.
– A to oznacza, że to my będziemy musieli zadbać o jego bezpieczeństwo – rozwinął swoją myśl mistrz. – A konkretnie ty. O nikim innym on nawet słyszeć nie chce, mimo że, bogowie mi świadkami, zaproponowałem mu do wyboru trzy tuziny najbardziej doświadczonych bakałarzy.
– Moim zdaniem on sam potrafi o siebie zadbać.
– Wolho, gdy głowa państwa, obojętnie którego, wyjeżdża poza granice rzeczonego państwa, odpowiedzialność za jego życie i zdrowie automatycznie spada na barki strony goszczącej.
– Czyli jeśli ktoś załatwi go na naszym terenie, niepocieszeni poddani zażądają rekompensaty? – zrozumiałam.
– Otóż to! – z nieudawaną desperacją wykrzyknął mistrz, wyciągając z podstawki drugie pióro. – I właśnie dlatego nie chcę mieć z Arr'akkturem nic wspólnego! Gdyby był człowiekiem, sprawa skończyłaby się na incydencie dyplomatycznym. Kiedy na przykład na bankiecie na cześć króla Wolmenii ktoś szlachetnego gościa otruł, skończyło się na obniżeniu cła na wwóz ich towarów. Gdy poseł Winessy utonął w jamie kloacznej, musieliśmy poświęcić pud złota. A za księcia Rycika jego najstarszy syn nam nawet dopłacił, z czego można by wysnuć wniosek, że niezastąpieni ludzie nie istnieją. Natomiast Arr'akktur jest jedynym telepatą, czy jak ich tam nazywają, spirytem, na całą Dogewę. Jego tam czczą jak boga. A co może równać się z gniewem ludzi, którym zabrano boga?
– Nie są ludźmi.
– Tym gorzej. Ich reakcji w ogóle nie można przewidzieć – mistrz westchnął głęboko i wstał. – Tak więc natychmiast przystępujesz do pełnienia swoich obowiązków jako ochroniarz Le… Arr'akktura tor Ordwista. Tu masz pieniądze, powinno starczyć na wydatki. Dzięki Bogu, że przynajmniej poinformował mnie o swojej wizycie.
Na środku biurka materializowała się górka złota.
– I pamiętaj – każde życzenie Arr'akktura jest rozkazem. Jest naszym gościem i nie powinno mu niczego zabraknąć.
– Każde? – spytałam podejrzliwie.
– Każde! – uciął mistrz. – Jeśli będziesz miała jakieś problemy – natychmiast skontaktuj się ze mną. I porzuć ten poufały ton. On nie jest ani twoim bratem, ani kolegą, ani nawet rówieśnikiem.
– Jest moim przyjacielem.
– Przede wszystkim jest władcą Dogewy, a ty nie powinnaś skakać dookoła niego jak szczeniak, który uważa, że człowieka stworzono dla jego psiej rozrywki, dlatego tylko, że człowiek ów raz się z nim pobawił. Nigdy nie zauważyłaś, jak śmiesznie wygląda taki szczeniak, gdy plącze się pod nogami i ochrypłym głosem obszczekuje przechodniów? Bogowie, Wolho, kiedy w tobie w końcu obudzi się dorosła kobieta?
– Czy panu profesorowi aż tak bardzo przeszkadza jej chrapanie? – spytałam pokornie, zgarniając złoto do kieszeni.
W stołówce w najlepsze trwała uczta. Przeznaczona dla kucharza notatka mistrza otworzyła róg obfitości. Stół uginał się pod ciężarem delikatesów. Obecni byli: czerwony kawior, szynka domowa, prosiak z chrzanem, ser, sucha kiełbasa, butelka stuletniego wina, sałatka z krabów, ozorki, cały jesiotr, karp w majonezie, zamorskie mandarynki i krajowe jabłka. Len leniwie skubał kawałek jesiotra, moi koledzy z roku – Ważek, Temar i Enka – pochłaniali wyżerkę tak, że uszy im się trzęsły. Nawet Welka zapomniała o diecie i bohatersko walczyła z kaloriami. Kucharz popatrywał na naszych z wyraźną dezaprobatą i nawet spróbował zatrzymać mnie w drzwiach – brakowało tylko, żeby nachalni adepci objedli szanownego gościa – ale Len przewidująco skoczył na nogi i rozpływając się w uprzejmościach, poprowadził mnie do stołu.