Prawdopodobnie zamierzał posadzić mnie na pustym krześle tuż przy własnym, ale gdy tylko wstał od stołu, na miejscu tym błyskawicznie znalazła się Welka i Lenowi starczyło taktu, by jej nie wyganiać. Usiadłam pomiędzy nią i Ważkiem.
Moja przyjaciółka miała dwa wzajemnie dopełniające się hobby – chłopaków i naukę. Niestety, ci pierwsi niezmiennie ją rozczarowywali i Welka potajemnie marzyła, że kiedyś wyhoduje w probówce idealnego homunkulusa, przystojnego i kochającego. Zdolności przyjaciółki wpędzały mnie w głębokie kompleksy. Doskonale opanowała technikę przygotowywania wywarów i mieszanek ziół, a obecnie nie bez sukcesów uczyła się magii praktycznej, co jak na zielarkę było wyjątkowym wręcz ewenementem. Tym niemniej mogłam nie obawiać się konkurencji z jej strony – Welka panicznie wręcz bała się umarlaków i za żadne skarby nie zgodziłaby się nocować w grobowcach i prowadzić pogawędek umoralniających ze strzygami. Poczynając od szóstego roku potok adeptów dzielił się na wydziały – Zielarstwa i Znachorstwa, Alchemii, Wróżbiarstwa i Przepowiedni oraz Magii Teoretycznej i Praktycznej, ale nadal mieszkałyśmy w jednym pokoju i byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Do pełni szczęścia Welce brakowało tylko plotek o moim życiu osobistym, z powodu braku tegoż. Skutecznie pozbywałam się podsyłanych przez nią kawalerów w ciągu jednej – dwóch randek, zbywając oburzone tyrady przyjaciółki żartami – że niby czekam na wyklucie się tego jej idealnego homunkulusa.
Wyraźne podobieństwo wampira do długo wyczekiwanego ideału rozrywało na kawałki poczciwą duszę Welki, która nie ważyła się podrywać adoratora przyjaciółki. Co nie przeszkadzało jej wpatrywać się w Lena wzrokiem głodnego kota podziwiającego cebrzyk ze śmietaną.
Len nie patrzył na nią w ogóle. Na mnie również. Dyskutował z Ważkiem i Temarem o perspektywach magii molekularnej, a w szczególności przekształcania miedzi w złoto. Ważek wygłaszał mowę, Temar oponował, a Len proponował zastąpić miedź bardziej podatnym na magię srebrem. Podliczywszy wydatki energii, materiałów i czasu, rozmówcy doszli do smutnego wniosku, że znacznie taniej wyjdzie wypłukać złoto rzeszotem na moczarach.
– A tak na serio, to kim pan w końcu jest? – nie wytrzymała Welka, nie wskórawszy niczego podchwytliwymi pytaniami.
– Wampirem – uczciwie przyznał się Len, co prawda nie pokazując kłów.
Po moich plecach pociekła struga potu. Adepci turlali się ze śmiechu, doceniwszy przedni żart.
– To gdzie pan ma skrzydła?
– Pod kurtką.
Len siedział nieruchomo, z zagadkowym półuśmiechem na puszystych wąsach, a cała reszta omal nie spadła pod stół ze śmiechu.
– Znowu pan uniki robi – obraziła się Welka. – Nie jest pan ani trochę podobny do wampira. Jasne włosy, smagła cera, czarne brwi, lekko migdałowy kształt oczu… Nie ma pan przypadkiem jakichś krewnych wśród elfów?
– Nie. A jak w takim razie wyglądają wampiry? – Len chytrze zmrużył oczy.
Welka nie zawahała się nawet na chwilę.
– Blade, czerwonookie i łyse.
– Wyleniałe! – Temar z zachwytem podchwycił wątek.
– Zamknij się. Ręce mają chude, powykręcane i z pazurami. Do tego oczywiście zęby i skrzydła. I ślina im kapie. Trująca.
Moim przyjaciołom nie można było niczego zarzucić. Dokładnie opisali rycinę z podręcznika do „Ras rozumnych". A innych danych o wampirach nie było. Przynajmniej z mojej strony. Mistrz zabronił. Pracę przeczytał, piątkę postawił, ale zwoju nie oddał. I twardo zakazał nawet wspominać o Dogewie. Że niby byłam na pogrzebie dalekiego krewnego w Kamieńcu. Próbowałam się stawiać, ale brutalnie wskazano mi moje miejsce. Z jednej strony to źle, że ludzie boją się wampirów. A z drugiej… Jeśli dowiedzą się, że latać wampiry nie umieją, gryźć nie gryzą, zabić je można jednym palcem, a Dogewa jest ogromnym kawałkiem żyznej i bogatej w surowce ziemi, to żaden traktat nie powstrzyma ich przed wojną. Pogłoski powoli ucichły, ludzie się uspokoili, wielcy tego świata machnęli na wampiry ręką, a ja nie zamierzałam wsadzać kija w to mrowisko.
– A do tego śmierdzi im z ust zgniłym mięsem – dodała Welka nowy szczegół do i tak nieprzychylnego portretu krwiopijcy.
– A pani wąchała? – nieco urażonym tonem zapytał wampir.
Pozostawiona sama sobie coraz głębiej pogrążałam się w odmętach mrocznych rozmyślań. Rozmowa z mistrzem pozostawiła w duszy nieprzyjemny osad. Czułam, że wciągnięto mnie w jakąś paskudną historię, w dodatku w roli pionka, co bolało podwójnie. Przeklęty mistrz, niezła polityka – obrzuć błotem, to przynajmniej coś przylgnie. Nastrój zepsuł mi się do reszty. Jedyną osobą, z którą mogłabym i chciałabym omówić zaistniałą sytuację, był wampir, ale w tej chwili bałam się nawet do niego odezwać. No bo władcą jest. Wielkim i Nietykalnym Ghyrem, żeby go.
A nasi imprezowali na całego. Ktoś poruszył temat turnieju łuczniczego i rozmowa skręciła w kierunku zalet i słabości już znanych pretendentów do królewskiej nagrody. Len milczał, ale płonące oczy zdradzały, że nie tylko uważnie słucha, ale i korzysta z telepatii, zachłannie zbierając informacje.
Ten koszmar trwał nieco ponad kwadrans, po którym Len w końcu podniósł się zza stołu, przeprosił i sobie poszedł, uprzednio szepnąwszy mi na ucho, że będzie czekał przy stajniach.
Praktycznie natychmiast kucharz, klnąc, wyrzucił nas ze stołówki, uważając, że jego, kucharza, krewni zasłużyli na resztki zmarnowanych na Lena delikatesów znacznie bardziej niż adepci. Prosiak dostał mu się w całości. Ale za to jesiotra zdążyliśmy oskubać. Ważek, wyrzucony za granice świątyni obżarstwa, nie mógł przestać rozpaczać – czemu nie przyszło mu do głowy schować prosiaka za pazuchą? Mielibyśmy królewską kolację.
– Ale marudzi! Trzeba mu było wrzucić karpia za kołnierz – nie wytrzymała Welka. – Tylko o jedzeniu potrafi myśleć! Wolho, wyobraź sobie, że ten głodomór w pojedynkę zeżarł prawie całego indyka!
– A jak wam się święto udało? – spytałam z fałszywą obojętnością.
– Tak sobie. Do północy było całkiem dobrze – wypiliśmy, trochę powróżyliśmy, poskakaliśmy przez ognisko.
Ale potem zebrały się chmury, więc musieliśmy łapać indyka i biec do karczmy – kończyć pieczenie.
– I tam spotkaliście Arr'akktura?
– Ano. Od razu pomyślałam – ale przystojny facet! On gadał sobie z Ważkiem przy barze, a ja patrzę i mi się słabo robi. Tylko póki próbowałam wymyślić jakiś pretekst, żeby go poznać, zapłacił za piwo i sobie poszedł.
– Pytał o drogę do Szkoły – dopowiedział Ważek.
– To czemu mi od razu nie powiedziałeś? Bym go odprowadziła. Wyobrażasz sobie, wracamy do Szkoły, a on w holu rozmawia z mistrzem. Nogi mi wrosły w ziemię! Mistrz jak tylko nas zobaczył, to się nachmurzył i machnął ręką w kierunku schodów – że niby mamy jak najszybciej zniknąć. Ważek jeszcze powiedział, że to pewnie elfi szpieg.
– I powtórzę – uparł się Ważek. – Zwróciłaś uwagę? jaki towarzyski, ale o sobie to ani słowa nie powiedział, tylko nas wypytywał. Jednym słowem, szpieg.
– A ty za każdym krzakiem widzisz szpiegów. – Temar machnął ręką. – Normalny gość, wesoły, przyjechał z daleka, chce wziąć udział w zawodach, no to jest ciekawy, co tu i jak. Człowiek cię zaprosił, żebyś mu dotrzymał towarzystwa przy stole, a ty już sobie nie wiadomo co wyobrażasz.
– A wy się wybieracie na zawody? – spytałam.