– A trafisz?
– „Jak nie język, to telepatia do Jesionowego Grodu doprowadzi?” – Len przypomniał mi znane elfie powiedzenie.
– Ale mistrz powiedział… – zaczęłam niepewnie, nie bardzo wiedząc, jak możliwie uprzejmie wyjaśnić wampirowi, że role się zmieniły i teraz śmierdzącym jajem, o które trzeba się troszczyć, nie spuszczając go z oczu nawet na minutę, jest on.
– A często go słuchasz? – Puścił do mnie oczko i wskoczył na konia. Czarny ogier zarżał złośliwie i zniknął w tumanie kurzu.
Wykład 7. Wychowanie fizyczne
By nie dopuścić do zamieszek, zapobiegliwy władca Belorii wyznaczył na miejsce turnieju łuczniczego, konkursów i zabawy porządnie ogrodzone targowisko na skraju miasta, gdzie w niedziele handlowano hurtowo i detalicznie. Ze środku placu uprzątnięto śmieci, postawiono toporny drewniany pomost dla sędziów, coś przypominającego chwiejne drabiny dla heroldów oraz wspaniałe, obite brokatem i jedwabiem podwyższenie, na które wpakowano zapasowy tron z królewskiego magazynu, doprowadzając do niego odpowiednio długi czerwony dywan. Tron i dywan bronione były przez ośmiu halabardzistów i czterech gwardzistów z mieczami – bo może jakiś przestępca – terrorysta podłożyłby gwóźdź albo pineskę pod królewskie siedzenie?
Zostawiłam kobyłę uwiązaną i ze złośliwą satysfakcją zapłaciłam stajennemu pieniędzmi danymi mi przez mistrza na oprowadzanie i zabawianie władcy Dogewy. Rozejrzałam się. Do turnieju łuczniczego jako takiego już wszystko było gotowe – dystans był wymierzony, tarcze rozstawione, łuki i strzały leżały na stole koło linii, a przy stole sędziowskim trwały zapisy uczestników. I tuż obok, w namiocie błaznów, gapie ćwiczyli strzelanie z kiepskich łuków. Nagrodą dla zwycięzcy był kogut, a przyjemność kosztowała całe dwie monety. Pokręciłam się trochę przy wejściu, ale progu nie przestąpiłam.
Ostatecznie to nieładnie tak wyrzucać cudze pieniądze w błoto, poczekam na Lena.
I w tym momencie przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Uczestnicy turnieju mieli możliwość oddania trzech strzałów próbnych i to całkowicie za darmo! Nie, żebym tak jakoś szczególnie dobrze strzelała, ale celując do nieruchomej tarczy chybiałam rzadko – co prawda w sam środek trafiałam w najlepszym przypadku raz na dwadzieścia. Ale przynajmniej sama się zabawię i innym dostarczę rozrywki. Bez większych problemów udało mi się pozyskać drewniany, krzykliwie pozłacany znaczek uczestnika, po czym zagłębiłam się pomiędzy stragany. Kalecy i głupki pętali się pod nogami, z płaczem łapiąc zamożniej wyglądających przechodniów za sakwy i poły ubrania. Obnażali mistrzowsko wykonane wrzody i strupy i próbowali wyżebrać „menkę na jedzenie”. W odpowiedzi na moją odmowę i kontrpropozycję szybkiego i darmowego wyleczenia biednych cierpiących z ich straszliwych chorób, żebracy jak jeden mąż cofali się w przerażeniu i błyskawicznie znikali w tłumie.
Na straganach handlowano na całego. Na Święto Plonów przyjechała cała Beloria i połowa Wolmenii, przy czym każdy z obecnych miał nadzieję coś sprzedać albo kupić na pamiątkę tego wspaniałego dnia. I niechajby chociaż okazyjnie. Spytałam o cenę jabłek i nie uwierzyłam własnym uszom. Jeszcze wczoraj za te same pieniądze można było kupić nie trzy funty, a cały pud. Dobrze chociaż, że za patrzenie nie musiałam płacić, więc te wszystkie nieskończone ilości butów, futer, łapci, mioteł, broni tnącej i strzelającej, piramidy owoców i stosy warzyw, statki kuchenne, konie, malowane zabawki, dywany, bielizna i kiepskie obrazy bardzo szybko zaczęły mieszać się przed moimi oczami.
Ostrzyżony czubek Łebkowej głowy z wygoloną na potylicy gwiazdą – cechowym znakiem wyroczni – zobaczyłam z daleka, jeszcze idąc sąsiednim rzędem. Łebka prorokował raz na czas jakiś, egzaminy zawalał regularnie, ale w zeszłym roku to właśnie on przepowiedział pojawienie się komety i epidemię cholery w prowincjach północnych. Chaotyczność Łebkowych przepowiedni nie pozwalała mu przenieść się na dziewiąty rok, a już na siódmym spędził dwa lata, póki nie uszczęśliwił wykładowcy nowiną o pladze szarańczy. Mimo podjętych środków zaradczych szarańcza zjadła wszystkie plony i bez chociażby jednego słowa podziękowania dla agronomów odleciała do ciepłych krajów.
Łebka kupował śliwki. Przywitałam się i stanęłam za plecami wieszcza, co dało mi możliwość obejrzenia sobie procedury ważenia, a raczej obważania – jeżeli pięć śliwek waży pięć funtów, to warto jest zastanowić się, jakie one mogą mieć pestki – chyba przynajmniej z ołowiu! Chłopak zachowywał tragiczne milczenie aż do chwili, gdy handlarka zakończyła manipulacje opiłowanymi ciężarkami i wyczekująco wpatrzyła się w klienta.
– Psze pani… – nieoczekiwanie smętnym i grobowym tonem jęknął wieszcz. – I co czynicie, psze pani? Na co wam te grosze, i tak jutro umrzecie, psze pani…
Pulchniutka rumiana baba w kwiecie wieku tak naparła piersiami na ladę, że śliwki zaczęły z chrzęstem pękać.
– A bo niby co? – spytała tępo.
Łebka westchnął znacząco, położył na wolnej szali wagi wymaganą opłatę i zaczął powoli wkładać odważone śliwki do obszernej torby na ramieniu.
– Żegnajcie – powiedział ze smutkiem, zbierając się do odejścia.
– O nie, czekaj no, wiedzący! – Baba złapała Łebkowy rękaw z desperacją tonącego. – Tego, czekaj chwilę, no!
Wieszcz melancholijnie posłuchał, cały czas nieobecnym wzrokiem wpatrując się w pustkę przed sobą. Handlarka szybko wsypała do torby garść śliwek, dużych i niebieskawoczarnych. Łebka nie przeszkadzał.
– Z czego mam umrzeć niby, tego? – Baba błagalnie wpatrywała się w bladą, dotkniętą przez ducha wieczności twarz Łebki. – Od urodzenia żem nie chorzała, trzech mężów przeżyłam, dziatek nie policzyć, do zmroku wczoraj śliwki obtrząsałam i nic, nawet w krzyżu nie łupie, a ty bajasz – umrę.
– Los – enigmatycznie westchnął Łebka, pomagając babie wypełnić torbę wybornymi owocami. – Jak komuś w gwiazdach zapisano… Hej, tę nie, nadgniła jest!
– A co w tych gwiazdach pisane, no?
Łebka wytrzymał pauzę, w trakcie której wypełnialiśmy torbę już na sześć rąk.
– Odsłania się… – Wieszcz zatoczył oczyma i sugestywnie zazgrzytał zębami. – Widzę… Deski… Woda… Mętna, zielona… Płynie kadź z ługiem… Spodenki… Białe… W kwiatuszki… Niezapominajki…
Parsknęłam, na co Łebka ostrzegawczo ścisnął moją rękę. Ale baba, poszarzała na twarzy i zagubiona, nie usłyszała niczego, całkowicie wciągnięta przez koszmarne, acz barwne proroctwo.
– Uciekają rybki… – kontynuował wieszcz. – I opada… Opada na piaseczek… Białe ciało!
Ostatnie zdanie Łebka wrzasnął tak, że handlarka aż podskoczyła.
– Oj, bogowie w niebiosach! – zamamrotała. – Dyć to mostki naprzeciw mojej chaty, a ja akurat zamiarowałam z rana bieliznę uprać. I moje majty ukochane, z sukna zamorskiego, prezent od świekra… Ludziska kochani, cóż to się dzieje! Żem prawie uświerkła, ale dzięki niech poczciwemu człowiekowi będą, poratował! I żebym jeszcze kiedy się do tych mostków zbliżyła, to w życiu! Dziękuję, wiedzący, serde… E? Wiedzący? Gdzieś ty znikł?
Ale po nas już od dawna nie było śladu.
Siedzieliśmy w cieniu krasnoludzkiego namiotu, skąd doskonale widać było pomost dla heroldów, i z ciekawością obserwowaliśmy chaos panujący na placu.
– Jeżeli ona oszukuje, to czemu ja nie mogę? – filozoficznie rozważał Łebka, powoli rozłamując wzdłuż bruzdki soczystą i pomarańczową w środku śliwkę.