Gdy mieszek (bardzo szybko) opustoszał, Naum królewskim gestem machnął koronkową chusteczką i natychmiast ryknęły trąbki, ogłaszając początek turnieju.
Zasady były wyjątkowo proste. Łuczników po jednym wywoływano do linii, gdzie mieli oddać trzy strzały próbne (punktów nie liczono), a potem strzelali na poważnie i zwalniali miejsce kolejnemu pretendentowi. Pierwszy chybiony strzał stawał się ostatnim – łucznik odpadał z turnieju. Po każdej rundzie tarczę cofano o pięć kroków, czyniąc zadanie zawodników trudniejszym.
Ku mojemu zachwytowi nie udało mi się zrobić z siebie pośmiewiska już na rozgrzewce. Poczułam przypływ odwagi i ruszyłam do boju o nagrodę. W pierwszych pięciu podejściach zdobyłam szesnaście punktów na pięćdziesiąt możliwych i poczułam zasłużoną dumę. Z prawie dwustu towarzyszących mi rywali zostało nie więcej jak czterdziestu. Miałam szczęście pijanego. Strzały nierówno trafiały w kolorową tarczę, ani razu nie zbliżając się do środka bardziej niż na czwórkę. Najtrudniejszym zadaniem w strzelaniu z potężnego sportowego łuku okazało się naciągnięcie cięciwy. Widzowie umierali ze śmiechu, patrząc jak kucam i zaciskam łuk między kolanami, po czym naciągam jęczącą cięciwę wszelkimi możliwymi sposobami. Wypuszczona przeze mnie strzała osiągała niemożliwą z naukowego punktu widzenia zygzakową trajektorię. Czasami wydawało się nawet, że odwraca się i wraca jak bumerang. Dyżurujący przy tarczy chłopak na mój widok padał na ziemię i zasłaniał głowę rękoma. Mój łuk i kołczan kilkakrotnie sprawdzono, a potem sprawdzono jeszcze parę razy, ale wynik był cały czas ten sam – strzała niezmiennie znajdowała tarczę i trafiała w nią pod najdzikszymi kątami.
Wal pokazał, na co go stać – czterdzieści dziewięć punktów. Pozostali plasowali się bezpośrednio za nim – 48,47,45. Prowadził Len – raz za razem pakując strzałę dokładnie w środek tarczy, uzbierał pięćdziesiąt punktów. Każde jego wyjście wywoływało entuzjastyczny aplauz. Dziewczynki, dziewczyny, kobiety, staruchy i starożytne ruiny słały wampirowi całusy i zarzucały go bukietami późnych astrów i wyciągniętymi z warkoczy wstążkami.
Uległam powszechnemu szaleństwu i rzuciłam w Lena ogryzkiem pasztecika, który trafił akurat do środka trąbki. Policzki herolda nabrały intensywnie buraczanego koloru, grudka wyskoczyła, świsnęła wyjedzonym nadzieniem i rozplasnęła się na czole mistrza, który siedział na trybunach w składzie komisji sędziowskiej. Stary mag odwrócił się, złapał moje przestraszone spojrzenie i groźnie potrząsnął palcem wskazującym.
Len zacisnął wargi, powstrzymując uśmiech. Podrzucił łuk, płynnie naciągnął cięciwę i prawie bez celowania wypuścił strzałę. Ta poleciała pięknie i powoli, jak łabędź. Trafiła prosto w sam środek dziesiątki i nawet z bliska nie dałoby rady wsadzić jej dokładniej.
Zgodnie z oczekiwaniami odsiew zaczął się już w pierwszej rundzie. Po niej szeregi zawodników stopniały o dwie trzecie – wielu uczestników, tak samo jak ja, zapisało się do turnieju tylko dla hecy.
Ale w okolicach ósmej rundy okazało się, że i „najdzielniejsi z dzielnych” z jakiegoś powodu nie palą się do zostania szczęśliwymi posiadaczami nagrody. Nie to, żebym ich nie rozumiała – zdobycz była taka sobie, ale z drugiej strony zwycięstwo dla sławy również warte było tego, by o nie powalczyć. A tu… uczestnicy wylatywali jeden za drugim. Odprowadzano ich złośliwymi śmieszkami i ironicznymi okrzykami, które zmieniły się w oburzony gwizd, gdy uznany mistrz, elf Lerien, ze zdumiewającą celnością nadział na strzałę kompletnie postronny liść klonu krążący dobry łokieć nad tarczą.
– Ślepota! – rozczarowany tłum zawył tysiącem zwierzęcych gardeł. – Lewus! Zezowaty krasnal!
– Że niby kto tu jest zezowaty?! – W tym miejscu usłyszeliśmy wściekły ryk co najmniej tuzina krasnoludzkich gardeł należących do właścicieli dosyć imponujących toporów bojowych.
Nikt nigdy nie widział krasnoluda łucznika, ale mały ludek był twardo przekonany, że celność w strzelaniu należy do ich ukrytych zalet.
Elf obojętnie i nie okazując zmartwienia oddał łuk, podniósł ręce na znak porażki i z charakterystyczną dla jego rasy zwinnością zgubił się w tłumie. Herold wydobył z trąbki niski jękliwy dźwięk, przeczyścił gardło i spróbował przekrzyczeć dziki tłum.
– Z igrzysk bezsławnie odpada elf Lerien, zwany Podgajnym!
– Herold kalosz! – z tylnych rzędów doleciał załamujący się chłopięcy głos.
– Kaaalosz! – z zachwytem podchwycił tłum.
Herold przyłożył trąbką dwójce natrętnych amatorów obuwia, którzy wzięli chłopięce słowa poważnie.
– Precz mi stąd! Wzywam do linii…
Do przodu wyszła kolejna uczestniczka. Była to walkiria około trzydziestki, wysoka i ogorzała, z intensywnie błękitnymi oczami i długim piaskowym warkoczem. Jej ładną twarz nieco szpeciły wystające kości policzkowe otoczone węzłami mięśni. Całe ubranie składało się z trzech albo czterech nabijanych ćwiekami rzemieni, tu szerszych, a tam trochę węższych, ale nadal i cały czas rzemieni. Obnażone części ciała, czyli praktycznie wszystkie, były jednym kłębkiem mięśni, które przetaczały się pod skórą jak morskie fale.
Wojowniczce zaproponowano standardowy łuk, ale uznała go za… nie dość dobry… i ogłosiła to wyraźnie, a na propozycje opuszczenia turnieju odpowiedziała potężnym splunięciem pod nogi herolda. Słowo „walkiria” od dawna już było używane nie tylko jako synonim wojowniczki, ale i paskudnego charakteru.
Herold spróbował bronić się trąbką, ale walkiria wyrwała mu nieszczęsny instrument i ze skrzypieniem zgięła na kolanie, wywołując burzliwą radość tłumu. Nie poprzestała na tym – zawiązała trąbkę w pętlę szubieniczną i założyła na szyję oniemiałego herolda, po czym jednak łaskawie wzięła do rąk znieważony łuk.
Płynnie, a jednocześnie jakoś pogardliwie naciągnęła cięciwę i… złapała spojrzenie Lena. Hm… chciałabym kiedyś zobaczyć taki sam wyraz na twarzy ukochanego mężczyzny. Była w nim i namiętność, i czułość, i nieudawany zachwyt, i błaganie o delikatny pocałunek.
Walkiria uśmiechnęła się – najpierw nieśmiało i z niedowierzaniem, a potem zalśniła jak małe słoneczko.
Zamiast kuć żelazo póki gorące, wampir z rozczarowaniem wzruszył ramionami i odwrócił się, jak gdyby pomylił się i jego namiętne uczucie przeznaczone było dla innej.
Walkiria z wściekłością puściła cięciwę.
I oczywiście chybiła, gdyż odczekała zbyt długo z wypuszczeniem strzały.
O, co ona powiedziała! Od pierwszego do ostatniego były to słowa całkowicie cenzuralne, ale zebrane do kupy robiły zaiste oszałamiające wrażenie.
Rzuciłam na Lena spojrzenie kątem oka i zauważyłam, że z nieporuszoną twarzą szepcze coś na ucho Walowi. Troll wysłuchał, uśmiechnął się od ucha do ucha i skinął głową.
Tymczasem kolejny pretendent do królewskiego złomu energicznie splunął pod nogi, odrzucił łuk i oddalił się, osłaniając się przed gradem ogryzków i grudek ziemi.
Trwała dziesiąta runda. Została tylko czwórka uczestników. Wal, Len, jakiś gość w czapce z orlim piórem (mówiono, że był hersztem bandy rozbójniczej z Wilczej Puszczy, ale herszt był dość mądry, by nie zostawiać świadków)… I ja, w tyle o 62 punkty!
– Wywołuję do linii…
Albo Lenowi zadrżała ręka albo nieuważnie celował, ale ósemka odrzuciła go na trzecie miejsce.