Ja zdobyłam jeden punkt. Tylko jeden, ale zostałam w grze. Pękałam z dumy! Chyba obudzę się jutro jako legenda szkolna!
I w tym momencie zobaczyłam coś, co spowodowało, że ledwie utrzymałam się na nogach, Len, idealny mężczyzna, władca wampirów, silną ręką rządzący Dogewą, podstawił nogę zdążającemu do linii hersztowi.
Herszt upadł i już się nie podniósł. Gdy dookoła niego zaczęli kręcić się lekarze, zrobiło się jasne, że zawodnik nie nadaje się do dalszej walki o nagrodę, a droga przez Wilczą Puszczę będzie bezpieczna przynajmniej przez miesiąc – czas niezbędny dla zrośnięcia się kości goleni.
Poczułam dreszcze. Uśmiech na twarzy Wala wydawał się zastygłym grymasem. Troll niepewnie zrobił krok ku linii, obejrzał się i oblizał wyschnięte wargi. Wyciągnął rękę po strzałę, a ja już wiedziałam, że „najdzielniejszy z dzielnych" zabierze miecz do Dogewy.
I nie pomyliłam się.
Len podniósł łuk. Wydawało się, że delektuje się chwilą swojego triumfu. Tłum żywił wyraźną sympatię do jasnowłosego nieznajomego, w powietrzu latały czapki. Piegowaty chłopaczek z pierwszego rzędu ostrzeliwał herolda grochem z dmuchawki. Król prowadził szeptaną konwersację z mistrzem, rzucając na wampira niedowierzające spojrzenia z ukosa. Ja obejrzałam się na jęczącego herszta. Doszedł do siebie i teraz niewyraźnie klął lekarza zakładającego szynę na złamaną kość.
Decyzję podjęłam w jednej chwili.
– Mały… Daj zabawkę! – Wyrwałam dziecku dmuchawkę, a ono ze zdziwieniem zamrugało oczyma, zamierzając wybuchnąć płaczem. – Cicho… Daj groszka, to ci pokażę jak się strzela.
Chłopak skwapliwie opróżnił kieszenie. Dzieci na ogół są bardzo zdolnymi uczniami, szczególnie jeśli w grę wchodzi jakaś psota. Ku mojemu zachwytowi strzelał zielonym grochem, soczystym i miękkim. Zerwałam z piersi znaczek uczestniczki i odłamałam od niego cienką stalową szpilkę. Nadziany szpilką groszek wsadziłam do rurki, przycisnęłam ją do warg i z całej siły dmuchnęłam.
Len miękko zwolnił cięciwę… i wzdrygnął się, klepiąc się ręką w szyję. Tłum zawył. Król podskoczył na swoim miejscu, ale natychmiast zawstydził się i szybko opadł z powrotem na oparcie. Krowa, która do tej pory nie miała nic przeciwko wiecznemu dojeniu z perspektywą gulaszu na końcu, zaryczała dzikim głosem, rzuciła zadem, z którego sterczała pechowa strzała i ciężko pogalopowała wzdłuż straganów, ciągnąc za sobą właściciela z liną okręconą dookoła nadgarstka. Białe pióra trzepotały na wietrze.
Pełne nienawiści spojrzenie Lena przebiło mnie jak rozżarzony pręt. Wampir przygarbił się, zgiął palce, a spod uniesionej górnej wargi błysnęły kły. Cofnęłam się. Wydawało się, że zaraz rzuci się na mnie, nie oglądając się na tłum, strażników i magów.
Ale nic takiego się nie stało. Len wyprostował się, wziął głęboki oddech i cofnął się od linii. Stanął przy pomoście sędziowskim, z wysiloną obojętnością kontemplując obłoki. Krowę złapano i odprowadzono, heroldowie zagrali fanfarę i zanim zdążyłam się opamiętać, już stałam na dywanie i czyjaś ręka popychała mnie do tyłu – że niby idź po nagrodę, „najdzielniejsza".
Niemożebnie zagubiona, posłusznie zbliżyłam się do tronu i opadłam na jedno kolano. Krzyki i gwizdy ucichły. Zapanowała grobowa, dzwoniąca w uszach cisza. Król podniósł się na nogi, szeleszcząc ciężką szatą. Na moje ramię spadł koniuszek miecza.
– Najdzielniejszy z dzielnych się objawił! – ogłosił król po niezbędnej chwili pauzy. – Zwycięzcą niniejszego turnieju została ta oto… e… sokolooka panna… Jak cię tam zwą?
– Wolha Redna – usłużnie podpowiedział mistrz.
– Wol… – słowa utknęły monarsze w gardle. Tkanina na środku dywanu rozjechała się z trzaskiem, z dziury wyrósł gigantyczny kreci kopiec, z którego wyskoczyło coś szarego i kudłatego, wzrostu ćwierci człowieka.
Strzeliło dookoła czarnymi koralikami szczurzych oczu, pisnęło radośnie, podskoczyło, wyrwało królowi miecz i dało w długą, klucząc pod nogami wrzeszczących bab i podskakujących facetów.
– Brać go! – opamiętał się król. Niestety, wypełnienie rozkazu nie było wcale takie proste. Ani miecze, ani łuki nie nadawały się do polowania w tak gęstym tłumie, a złodziej – całkiem jeszcze młodziutki wałdaczek – wykazał się sporą zwinnością i zmyślnością.
…Niesłuszne byłoby uznanie wałdaków zarówno za jedną z ras rozumnych, jak i za siły nieczyste. Stwory te stanowczo miały jakieś zalążki intelektu, które pozwalały im na w miarę zrozumiałą komunikację ze sobą nawzajem i innymi istotami, budowanie wielkich miast podziemnych oraz trzymanie się pewnych podstawowych praw, jak choćby „nie zabijaj bliźniego swego całkiem bez przyczyny". Wiedziały też, że złoty kładzień belorski liczył siedem ratomosskich jelców albo trzy wolmeńskie złotniki. Wałdacy nigdy z nikim nie walczyli, nikomu nie płacili podatków, nie mieli żadnych technologii ani nie wdawali się w konflikty terytorialne, ponieważ żyli we własnoręcznie wykopanych tunelach podziemnych. Komunikowali się przede wszystkim z krasnoludami, najczęściej na zasadzie wymiany barterowej – gotowe produkty za surowce dla krasnoludzkiego przemysłu: węgiel, kamienie szlachetne, rudę. Tak samo chętnie wałdacy wchodzili w komitywę ze względnie niegroźnymi stworami – mawkami, leszymi, wodnikami, głuwcami i podkamieńcami. Nie bardzo wiadomo, co zyskiwały na tym obie strony, ale koło wałdaczych miast zawsze mieszkało pełno stworzy.
Jak można by z tego wywnioskować, wałdacy nigdy nie sprawiali szczególnych problemów, a i pożytku z nich nie było prawie żadnego, w związku z czym najczęściej traktowano ich jak jedno wielkie nic. Co prawda mieszkańcy okolicznych wiosek często skarżyli się władzom na bezprawnie uprowadzone bydło i wykopaną rzepę… Ale żeby o tak, w biały dzień, wyrywać cenną nagrodę ze szczodrych królewskich rączek! Tego się nikt nie spodziewał, w związku z czym dostojny opór nie nastąpił.
Bakałarze, którzy w nocy wykonali dobrą robotę, teraz mogli tylko gryźć palce z bezsilnej złości. Ciężcy strażnicy w paradnych, wypolerowanych do połysku, ale niestety zbyt wiele ważących zbrojach, ugrzęźli w tłumie jak muchy w świeżym miodzie. Cała reszta sumiennych obywateli próbowała przyłożyć uciekinierowi tym, co akurat trzymała w ręku – czyli pałkami, batami, butami i kupionymi przed zimą sadzonkami drzew owocowych. Większość ciosów trafiało w pustkę, tylko niektóre – w sąsiadów, którzy bez wahania pokazywali, co myślą o całej sprawie. W kilku miejscach wybuchły bójki.
Wałdak zachowywał się co najmniej dziwnie. Wydawało się, że miota się pod ludzkimi nogami wyłącznie dla zabawy – nie spieszył się z uciekaniem z placu, chociaż już kilka razy mignął przed otwartą na oścież bramą. Co prawda akurat tamtędy uciekać nie było warto.
Zauważyłam, że za bramą przyczaił się Almit, który pilnie śledził wałdaka, trzymając w pogotowiu lekko odwiedzioną do tyłu i złożoną w „kocią łapkę" lewą rękę – a dwie trzecie zaklęć rzuca się właśnie z tej pozycji.
– Te, foczka! – Troll bez wahania rozrzucał na boki ludzi, oddzielających nas od siebie. – Chodź, zgarniemy tego hwybnika! Weźmiemy go w dwa ognie, póki nie zwiał z żelastwem!
Len wynurzył się z tłumu tuż obok nas jak wąż z wody. Zdążyłam tylko otworzyć usta, by się pokajać, ale wampir uprzedzająco podniósł rękę, prosząc o głos.
– Nie ma czasu. Zaraz zwieje. Nie wiem jak, ale on wie i celowo gra na czas. Chodźcie bliżej do załomu muru. O tam, gdzie stoi wóz. Staniemy w łańcuszku, ja i Wal przy każdej ze ścian, ty w środku i kiedy znajdzie się w samym rogu, postaramy się go nie wypuścić. Jasne?
– Tak! – Rzuciliśmy się w przeciwne strony.
Dokładnie tak, jak przewidział Len – pewnie bez telepatii się nie obeszło – wałdak podskoczył i uszczypnął w miękką część ciała pulchną i wystrojoną żonę kupca, po czym zmienił kierunek. Gdy zanurkował pod wóz, ja i Wal już byliśmy na pozycjach (Len został trochę z tyłu, ściśnięty przez tłum) i zgodnie z instrukcją równocześnie rzuciliśmy się do przodu. Ja schyliłam się i lawirowałam pomiędzy ludźmi, a Wal szedł po ciałach. Na szczęście wałdak skupił uwagę na nim, kompletnie nie zwracając uwagi na innych myśliwych.