Wałdak pozwolił trollowi zbliżyć się na odległość trzech łokci, po czym wyskoczył spod wozu, zamierzając znowu wziąć udział w wyścigach. Ale tam już czekałam na niego ja, powitalnie rozłożywszy ręce – w jednej trzymałam krótki nóż, a w drugiej mój tradycyjny miecz. Stwór cofnął się z wściekłym syczeniem, ale w końcu trafił plecami na mur.
– Wolha! – ostrzegawczy krzyk Lena dotarł do moich uszu zbyt późno.
Wałdak zwinął się w kulkę, położył po sobie na wpół przezroczyste szare uszy i machnął w moim kierunku wykręconą szczurzą łapką, na której błysnęło coś podobnego do złotego pierścienia. Wydało mi się, że przed oczami wybuchło mi słońce. Biały błysk oślepił i oparzył wrzącą falą.
Fala odpłynęła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Nastąpiła pantomima. Ja próbowałam dzielić uwagę pomiędzy wałdaka a siebie, desperacko szukając śladów krwi na ubraniu. Brak jakichkolwiek skutków nieznanej magii przeraził mnie bardziej niż ich możliwe pojawienie się. Magia… Skąd w tym miejscu magia?! Plac zaczarowany został przed jej wszystkimi rodzajami, a pracowali nad tym bakałarze pierwszego stopnia, doskonale znający się na rzeczy. O, do diabła! Przypomniałam sobie, że wśród naszych magów nie było ani jednego nekromanty. Ale komu przyszłoby do głowy oszukiwanie przy pomocy nekromancji, przecież to jest przeważnie magia destrukcyjna… To co, nie żyję? A może jestem w szoku pourazowym? Ale nie, wałdak wydaje się nie mniej zdziwiony ode mnie, co wskazywałoby, że spodziewał się widocznego wyniku w postaci zwęglonego trupa w ilości sztuk jeden. Rzuciłam szybkie spojrzenie w kierunku skupionych koło trybuny magów. Wszyscy wytrzeszczali oczy z kompletnym niezrozumieniem i tylko mistrz nieoczekiwanie uśmiechnął się w białą brodę i z zadowoleniem pokiwał głową.
Wałdak opamiętał się jako pierwszy. Wyszczerzył drobne ostre ząbki, rzucił ciężkim przekleństwem i przypadł do ziemi, zerkając na boki w poszukiwaniu dziury.
– Oddaj miecz, zwierzaczku – zaproponowałam groźnie, mocniej łapiąc własny. – Oddaj po dobroci.
Wałdaczek pokazał niebieski rozdwojony język i wyzywająco schował za plecami ręce z moją nagrodą.
– Foczka, z drogi. Zaraz go załatwię – pochmurnie obiecał Wal, spychając mnie na bok i z groźnym szelestem wyciągając z pochwy dwustronnie ostrzoną klingę.
– Czekaj, może najpierw spytamy, po co mu był ten miecz.
– A czego tu pytać, wszystko jasne. Oż, ty ghyrze kudłaty, kamyczek się spodobał?
– Przywal mu! – wrzasnął Len, nareszcie wydostając się z żywego korka i biegnąc w naszym kierunku z maksymalną prędkością. – Szybciej, póki…
„Póki" nastąpiło szybciej, niż się spodziewał. Pod kudłatymi łapkami uciekiniera otworzyła się ziemia, wałdaczek pisnął z zachwytem i dał susa do mrocznej dziury o średnicy około dwóch łokci. Wal bez namysłu skoczył za nim, ale to byłoby za proste – ziemia znów zamknęła się dookoła jego bioder, jak pasek na spodniach.
– Wyciągnij mnie stąd, ghyrowa wiedźmo, brudna twoja mać! – ryknął troll, rzucając się jak złapany w pułapkę na myszy szczur. Zabić nie zabiła, ale trzymała mocno.
Len nie zdążył wyhamować, wpadł na sterczącego z ziemi trolla, potknął się i poturlał, robiąc fikołki przez głowę. Płaszcz odleciał na bok, kurtka pękła wzdłuż środkowego szwu i gdy wampir w końcu ciężko upadł na brzuch, grzebiąc rękoma po żwirze, zebrani na placu ludzie zobaczyli szare skórzaste skrzydła nietoperza dekorujące plecy przystojnego młodzieńca.
Histeryczny egzaltowany wrzask handlarki, która wysypała nieświeże paszteciki, stał się sygnałem do rozpoczęcia działań. Len, nadal leżąc, spojrzał przez ramię, zorientował się w wywołanym efekcie i zaklął przez zęby.
– Wampir! Wampir!!! – darła się kobieta, wskazując drania drżącym palcem na wypadek, gdyby ktoś się sam nie domyślił.
Len zerwał kurtkę razem z koszulą i z szelestem rozprostował skrzydła. Ludzie cofnęli się z zaskoczonym wydechem.
– Odleci, ścierwo! – gorąco szepnął ktoś za moimi plecami.
– Byś chociaż rękawem twarz zakryła, bezwstydnico! Wampiry to potrafią na dziewki uroki rzucać!
To już było skierowane do mnie, ale nieszczególnie mnie zmartwiło. Co on wyprawia?! Przecież nie umie latać!
Ale wampir miał w zapasie lepszą sztuczkę. Machnął skrzydłami, otulił się nimi z głową i szara skórzasta masa natychmiast zaczęła zmieniać kształt. Skrzydła stopiły się, oblepiły jego ciało jak powłoka z dziegciu, przez ledwie widoczne kontury rąk i nóg pojawiły się długie czarne pazury. Głowa spłaszczyła się z boków i wyciągnęła w wilczy pysk rozerwany złowieszczym wyszczerzem. Na ciele wykwitły puszyste chryzantemy sierści, po chwili zlewając się w gęste futro.
Biały wilk zjeżył sierść na karku i groźnie warknął.
Zdania tłumu podzieliły się. Niektórzy dalej upierali się, że „Wampir! Wampir!", podczas gdy większość dopasowała się do sytuacji i z krzykami „Kudłak! Kudłak!" rzuciła na boki, tworząc dookoła Lena szeroki krąg. Jednolity. Przednie rzędy się bały, a tylne nic nie widziały, w związku z czym nieprzerwanie wymieniali się miejscami, powoli jeżąc się mieczami, łukami i kijami. Kleryk w czarnych powiewających szatach wspiął się na wóz z dyniami i łamiącym się głosem wyrzucał z siebie anatemę, szczodrze polewając tłum wodą święconą. Dynie chrzęściły, w oczach kleryka płonął sprawiedliwy gniew. Na pomazanym tłuszczem słupie, zwieńczonym kołem z nagrodami, do których nie udało się dobrać ani jednemu z dotychczasowych uczestników, siedzieli teraz: kościsty staruszek, piegowaty wiejski chłopak z tępo opadniętą szczęką, tłusta baba trzymająca w zębach rączkę kosza z jajkami, akrobata z wędrownego cyrku i prążkowany kot, który przy akompaniamencie rozdzierającego duszę miauczenia i skrzypu pazurów powoli zsuwał się w dół. Wieśniak, który dopiero co zakupił po przystępnej cenie dziesiątkę prosiaków, wypuścił z rąk worek, a różowe świnki z zadartymi ogonkami, kwicząc, miotały się pod nogami. Koścista chabeta, którą Cygan próbował opchnąć komuś jako nieujeżdżonego trzylatka, na widok wilka stanęła dęba, przyłożyła właścicielowi kopytem w skroń i uciekła precz, rozwijając w galopie prędkość medalisty. Królewscy strażnicy nie poddali się ogólnej panice i rozpoczęli systematyczny odwrót w kierunku wyjścia.
Jak to zwykle bywa, najodważniejsi okazali się prości wieśniacy. Przy akompaniamencie tupotu łapci i zagrzewających ducha głośnych okrzyków rzucili się na Lena, zacieśniając pierścień. Wilk skoczył najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, dopuścił chłopów trochę bliżej, a potem szybkim wypadem ugryzł jednego z nich w kostkę. Chłopina z wyciem zgiął się wpół, zwierzę zwinnie wskoczyło mu na plecy i przebiegło po głowach i ramionach atakujących, by na końcu skoczyć na dach najbliższego namiotu. Tłum z rozczarowanym wyciem puścił się w pogoń, przewracając stragany. Ale gdzie tam! Wilk leciał po dachach jak kozica. Po chwili wahania zaryzykował i skoczył na mur targowiska, powisiał chwilę, grzebiąc łapami, podciągnął się do góry i tyle go widzieli.
Pościg wpadł na mur z impetem suchego grochu, zgniatając najszybszych i najodważniejszych. Mur pękł, ale wytrzymał. Dalsze wydarzenia rozegrały się poza polem mojego widzenia. Za murem piszczano, wrzeszczano, ryczano, dzwonienie mieczy mieszało się z tupotem i rżeniem. Rzuciłam parę niecenzuralnych słów o polu antymagicznym i pobiegłam wzdłuż ściany w kierunku bramy. Tam unosiła się chmura kurzu, trzy czy cztery konie bez jeźdźców uciekały w różne strony, strażnicy, którzy zgodnie z nakazem zdrowego rozsądku przeczekali awanturę za murem, próbowali opanować chrapiące i stające dęba wierzchowce, a niektórzy już leżeli na ziemi, wyrzucając z siebie skomplikowane tyrady pod adresem przodków Lena. Jak okazało się później, zamiast zaatakować jeźdźców, wilk rzucił się w gąszcz kopyt i przenikliwie zawył na mrożącej krew w żyłach nucie. Konie oszalały. Strażnicy upuścili miecze i kusze i jak dojrzałe gruszki pospadali na ziemię. Nikt z nich nie zauważył, gdzie zniknął wilk. Co prawda potem niektórzy twierdzili, że zmienił się w czarnego kruka i odleciał na wschód.