Ilość czarnych kruków, wytępionych do zachodu słońca, nie dawała się nawet policzyć.
Dziesiętnik, klnąc i tłukąc batem tańczącego w miejscu konia, obrzucał głośnymi przekleństwami znacznie szczuplejszą już armię swoich, magów, wampiry, kudłaki i turniej jako taki.
Uwaga tłumu przeniosła się teraz na ugryzionego chłopa. Ten turlał się po ziemi i wył z bólu, ściskając okaleczoną nogę. Rzek krwi jakoś nie było widać i cierpienia pogryzionego miały raczej charakter moralny. Jeśli wierzyć legendzie, ugryzienie kudłaka było zakaźne. I tłum, i ofiara z drżeniem serca czekali na pierwsze symptomy. Zdecydowanie zakończyłam tę zabawę, pokazując znak Szkoły Magii (wydany mi po rozpoczęciu ósmego roku – był to prościutki żeton z moim imieniem i odciskiem szkolnej pieczęci) i głośno poinformowałam zebranych, że ugryzienie kudłaka jest groźne tylko w nocy. Uczciwie mówiąc, w ogóle bardzo wątpiłam, by ślina Lena miała jakiekolwiek działanie mutagenne, choćby cała sprawa miała miejsce o północy, przy pełni księżyca i na rozstajach trzech dróg. Tłum zabuczał z rozczarowaniem, chłop ucichł i pozwolił mi obejrzeć kostkę. Dwie pary schludnych dziurek po każdej stronie wyglądały niepoważnie i nawet krew przestała lecieć sama z siebie, w związku z czym postanowiłam zastosować prościutkie zaklęcie antytężcowe – ale w tym miejscu pole antymagiczne skutecznie pokrzyżowało mi szyki. W końcu ograniczyłam się do nałożenia bandaża z trzech chust pożyczonych przez gapiów o dobrych sercach i poradziłam chłopu przemyć ranę bimbrem i zaaplikować adekwatną ilość tego magicznego płynu do wewnątrz. Drugą część przepisu chłop starannie powtórzył małżonce, której w końcu nie bez trudu udało się przepchać do niego przez ciasny pierścień gapiów.
Niezbyt interesując się dalszym losem ugryzionego, wydostałam się z tłumu i poszukałam spojrzeniem znajomych twarzy. Magowie, którzy sami jeszcze nie do końca doszli do siebie, próbowali zaprowadzić jaki taki porządek i powstrzymać panikę. Zaczęli od słupa. O ile z piegowatym chłopakiem, akrobatą i kotem nie mieli szczególnych problemów, o tyle gruba baba tylko mocniej ściskała nogi i ręce i buczała. Blokada antymagiczna dała się we znaki nie tylko mnie i teraz bakałarze kręcili się pod słupem jak lisy pod bocianim gniazdem. Ostatecznie kobiecina poddała się perswazji i rozluźniła… zęby. Kosz obrócił się w locie, jajka rozproszyły się i ani jedno nie chybiło celu. Wszystkie próby chętnych do wejścia na słup skończyły się niepowodzeniem. Po uwolnieniu ust baba darła się dzikim głosem. Dziadek, który siedział wyżej od grubaski i pragnął możliwie szybko znaleźć się na ziemi, popchnął ją nogą, wskutek czego zaczęła powoli ześlizgiwać się w dół. W ten okrutny sposób asystował jej do samego dołu słupa, ale zamiast podziękowań grubaska rzuciła się na niego z pięściami.
Od tego zajmującego widoku oderwał mnie mistrz, jednocześnie prawie odrywając mi ucho.
– Tu jesteś, zakało! – Mistrz wyglądał naprawdę przerażająco. Oczy miotały pioruny, lewy policzek był poplamiony żółtkiem, a w posklejanej brodzie utknęły kawałki skorupy jajka.
Pisnęłam i zawisłam na uchu.
– Marsz do szkoły i to już! Wieczorem się tobą zajmę!
– Za co?!
Zamiast odpowiedzi wymierzył mi taki policzek, że pociemniało mi w oczach. Gdy mrok się nieco rozjaśnił, zobaczyłam plecy mistrza, który oddalał się, jak mi się wydało, z moim lewym uchem w ręku. Panikę z powodu kudłaka zastąpiły jęki z tytułu strat. Kupcy, utraciwszy dar mowy, załamywali ręce nad towarem, w części zniszczonym, a w części ukradzionym. Tłusta ruda świnia ze szczęśliwym chrząkaniem wygrzebywała ryjem wdeptane w błoto obwarzanki z makiem. Gdzieś nieopodal dziko darła się kobieta.
W pierwszej kolejności złapałam się za ucho – bardzo zszokowała mnie jego obecność. Sytuacja wymagała zdecydowanych działań. Rzuciłam się tam i tu, po czym zobaczyłam swoją kobyłkę, która w zamyśleniu spacerowała wzdłuż pustych straganów, zbierając z jednej lady marchewkę, a z kolejnej jabłko. Wodze z odłamkiem deski ciągnęły się za nią po ziemi.
Wyciągnęłam zapierającą się wszystkimi czterema kopytami kobyłkę spomiędzy kramów i wskoczyłam na siodło. Po chwili namysłu Stokrotka wygięła się. Grzbiet miała giętki jak kotka. Z tłumu rozległy się chichoty i złośliwe okrzyki.
– Te, panna, złaź z kobyły, bo jej grzbiet złamiesz!
– Nie no, a wygląda na taką chudzinę!
– Miej sumienie: tak się znęcać nad niemym stworzeniem!
Nieme i nieposiadające sumienia stworzenie z zachwytem kontemplowało osiągnięty efekt, ale po chwili namysłu mocno strzeliłam ją w bok obcasem. Stokrotka natychmiast wyprostowała się, z oburzeniem parsknęła i lekkim tanecznym kłusem podążyła śladem czarnej grzywy, która mignęła nam w prześwicie pomiędzy namiotami. Na ogierze siedział Wal. Słusznie zorientował się, że należy zabrać konia, póki tłum się nie opamięta i jakiś krzykacz nie zwali na niego grzechów właściciela. W przeszłości wielokrotnie miało miejsce publiczne palenie kotów i wron należących do czarodziejów, których złapano na rzucaniu klątw i uroków.
Grzywa Wolta jeszcze kilka razy mignęła z daleka, po czym do reszty ugrzęzłam w tłumie i straciłam ogiera z widoku. Można było tylko mieć nadzieję, że Wal odprowadzi Wolta na szkolne podwórko – mało prawdopodobne, by troll odważył się ukraść konia władcy Dogewy. Zresztą, nie było to też wykluczone. Najemnik to najemnik.
– Tu jest, strzygowa narzeczona! Trzyyymaj! – rozległ się z przydrożnego rowu przenikliwy, prawie kobiecy pisk. Odwróciłam się i rozpoznałam starego znajomego, pryszczatego, co trochę mnie zdziwiło – przecież na moich oczach wydostał się z rynsztoka i lekko kulejąc rzucił do ucieczki. Prawdopodobnie dał nogę w bezpieczne miejsce, by przeczekać tam panikę.
Nie od razu zrozumiałam, czemu dookoła Stokrotki nagle utworzyła się wolna przestrzeń. Kobyłka, nie myśląc długo, pokłusowała do przodu. Ludzie przed nami uciekali jak fale przed dziobem statku, póki wprost na naszej drodze nie pojawił się Ryfa.
Ryfa – o rozmiarach solidnej dębowej szafy – mocno ściskał w owłosionych rękach topór rzeźnicki z czarnym ostrzem. Jego biały fartuch był zachlapany owczą krwią. Rzeźnik dopuścił nas na odległość ciosu i z pochodzącym z samego wnętrza wrzaskiem walnął mnie toporem. Nigdy nie ćwiczyłam akrobacji na końskim grzbiecie, ale życie jest najlepszym nauczycielem. Zwiesiłam się z przeciwnej strony siodła i zamiotłam włosami po drodze, czując jak moja lewa noga wypada ze strzemienia. Desperacko rzuciłam się w górę i ku mojemu niewymownemu zdziwieniu znowu znalazłam się w siodle… tyłem naprzód. Stokrotka, przestraszona świstem topora i dzikim wrzaskiem, stanęła dęba i przespacerowała się przednimi kopytami po białej czapce rzeźnika, po czym poniosła, nie patrząc przed siebie.