Rozciągnięty na ziemi rzeźnik został z tyłu. Zalety manewru były niezaprzeczalne – teraz głowa Stokrotki nie zasłaniała mi widoku. Z drugiej strony miło byłoby się dowiedzieć, co tam czeka z przodu. Mówią, że plucie przez prawe ramie jest złym znakiem. Oglądanie się przez nie jest jeszcze gorsze. Przed nami znajdował się zbudowany z topornie obrobionego kamienia mur targowiska.
– Prruuu! – ryknęłam dziko. Stokrotka ruszyła szybciej. Co niby planowała ta durna kobyła, ostatecznie widziała ścianę i doskonale rozumiała, że ona, ze swoim tłustawym cielskiem i krótkimi nogami nie ma szansy doskoczyć nawet do połowy?!
Odpowiedź była całkiem prosta – ona wcale nie zamierzała skakać. Zostawiła ten honor dla mnie. Kobyłka gwałtownie wyhamowała u podnóża muru, po czym strzeliła z zadu, nadając mi potrzebne przyspieszenie. Uniosłam się nad grzbietem, odruchowo machnęłam rękoma i… poleciałam. Za murem kończyła się strefa działania blokady antymagicznej.
Uwolniona od nadmiarowego ciężaru Stokrotka pokazała cuda szybkości i zwinności. Kopiąc, brykając i podskakując bokiem jak koza, oczyściła sobie drogę do bramy i tyle ją widzieli.
Nie potrafiłam powstrzymać się przed pokazaniem prześladowcom figi, roześmiałam się złowieszczo, wystrzeliłam kilka błyskawic i efektownie rozpłynęłam się w powietrzu.
Wykład 8. Logika
Stokrotkę znalazłam w kapuście. Kobyłka dawno ostrzyła sobie zęby na to szlachetne cudo, więc nie zdziwiłam się szczególnie, widząc ją na środku zagonu. Stajennego, który mógłby bestię powstrzymać, nie było – uciekł na turniej, porzuciwszy co najmniej połowę boksów w stanie niewyczyszczonym. A Wala szkolna kapusta ani ziębiła, ani grzała. Troll najspokojniej w świecie siedział sobie na płocie i męczył rosnący obok słonecznik, wypluwając łupinki na grządki.
– No to co, przekonała się? – zawołał z zachwytem na mój widok. – Co ja mówiłem? Gdzie strzyga, tam będzie gorąco!
– A gdzie on jest?
– A po jakiego ghyra ci potrzebny? Nie martw się, przybiegnie. Mamy jego konia. Konia nie zostawi.
– Myślisz?
– Pewien jestem. Przyjaciół by jeszcze zostawił, rzeczy czy pieniądze też, ale konia – figa. Wróci. Zamknąłem ogiera w stajni. Jak przyjdzie strzyga, to ściągnę okup.
W kwestii rzeczy i pieniędzy się zgadzałam, ale w resztę jakoś nie chciało mi się wierzyć. Wal popatrzył na mnie i roześmiał się z całego serca.
– Foczka, jesteś naiwna jak złapana na sianie dziewka ze wsi! Myślisz, że wróci cię ucałować na pożegnanie? Już prędzej ja bym wrócił, a mnie znasz! Czym dla wampira są wierność, przyjaźń, miłość? Puste dźwięki. – Wal niedbale wypluł łupinkę. – A poza tym, powiem ci w sekrecie, on nienawidzi ludzi. Z całego serca. Wszystkich. Bez wyjątku.
– I mam rozumieć, że za to trolle kocha z głębi serca – odgryzłam się, wspinając się na ogrodzenie obok Wala i przyciągając do siebie najbliższą łodygę słonecznika.
– Powiem tak, na trolle, elfy, krasnoludy i inne takie lesze to on leje z wysokiej wieży, ale jakby mógł, to ludzi by z tej wieży pozrzucał na dół na ostrzone pale.
– Bujasz – powiedziałam niepewnie, machinalnie skubiąc słonecznik i wkładając pestki do kieszeni.
– Mhm. Rano żem bujał, teraz bujam. Czas bajarzem zostać, opowiadać po karczmach bajki i kasę zgarniać za swoje kłamstwa, bo na świecie głupców wielu, a łatwowiernych uszu dwa razy więcej. Foczka, wszystko jest proste jak drut. Wykorzystał cię. Zagrał tobą jak dwójką i wyrzucił.
– Co znaczy – wykorzystał? – oburzyłam się. – Niczego ode mnie nie chciał. Ot, przeszliśmy się po targu, pogadaliśmy. Nawet się do mnie pozalecał – wszystkie przyjaciółki będą zazdrosne.
– Tego to ja już nie wiem. Sama się domyśl, czego od ciebie chciał. I czy dostał. Bo jak dostał, to… – Troll wrzucił do ust całą garść słonecznika i w skupieniu zaczął pracować szczęką.
– To?
– …to nigdy więcej go nie zobaczysz – nieporuszenie dokończył Wal, wypluwając łupinki.
Siedziałam w przydrożnych krzakach i wyczekiwałam. Ściślej mówiąc, siedziałam na Stokrotce, a krzaki przydrożne były całkiem wysokie i bujne. Trakt, na którym zaczaiłam się w tak zmyślny sposób, był najkrótszą drogą z podmiejskiego placu targowego do królewskiego zamku. Nad moją głową wykłócały się sroki, niedaleko poskrzypywał żuraw studni. Niegdyś drogę tę bardzo upodobali sobie odważni rozbójnicy – tędy wracali do miasta kupcy po skończeniu handlu na jarmarku. Ale potem miasto wyrosło, przydrożny las wycięto, dobudowano domów, dokopano studni. Jak to się mówi, naruszono równowagę ekologiczną i rozbójnicy wymarli. Tylko niewielki fragment lasu przy drodze – ze sto łokci – został nieruszony. I to właśnie w nim się ukryłam. Nie, nie zamierzałam grabić kupców. Problem polegał na tym, że nie miałam możliwości powrotu na targ, a koniecznie musiałam się czegoś dowiedzieć.
Po jakiejś godzinie moja taktyka przyniosła plony. Z miasta wyjechała malutka drużyna, nad którą powiewały sztandar królewski i wyjątkowo długie wąsy dziesiętnika. Prawie natychmiast na drugim końcu drogi pokazała się konna grupa najemnych kuszników – praworządny odpowiednik odważnych rozbójników. Ubrane w złote czapraki koniki o kosmatych pęcinach z mlaskaniem żuły wędzidła, kapiąc śliną. Po stromych szyjach ściekała piana. Drużyny zrównały się akurat naprzeciwko mojej kryjówki. Dziesiętnik króla i przywódca najemników wymienili powitalne machnięcia ręką, nie naruszając formacji. Zakurzony trup siwego wilka, przywiązany za tylne łapy, ciągnął się za bułanym koniem przywódcy.
– Złapaliście?
– A jak! – uśmiechnął się zadowolony z siebie przywódca. – Niezła sztuka się trafiła, pewnie trochę złota skapnie.
– A od kogo będziecie brali? – zaciekawił się dziesiętnik.
– Od burmistrza, a od kogo?
– Zawieź do pałacu – poradził dziesiętnik. – Z mennicy przez całą noc dym wiało nad plac, może ci zapłacą nowiutkimi monetami. Wieczorem czekam na ciebie w Liliowym Pierwiosnku!
Przywódca bez słowa skinął głową, drużyny minęły się. Wyjechałam z krzaków i udałam się za najemnymi, podrzucając na dłoni ciężką złotą monetę. Jadący na końcu łysiejący kusznik wykazał zauważalne zainteresowanie, a nawet wstrzymał konia. Ja szturchnęłam Stokrotkę i po chwili zrównałam się ze złocistym czaprakiem.
– No to można wam pogratulować zdobyczy, panie najemnik – powiedziałam ironicznie, po raz kolejny podrzucając monetę. Błysnęła w słońcu i zniknęła w szerokiej, nawykłej do kuszy dłoni. – Nie uraczyłby mnie pan ciekawą opowieścią?
Kolejna moneta wykonała lot w jedną stronę. Kusznik rozprostował ramiona i przybrał dumną pozę.
– Może szanowna pani spać spokojnie. Sam wpakowałem w tego stwora dwie strzały.
– A niechby nawet i cztery – skrzywiłam się. – Ciekawi mnie nie wynik, a sam proces. Gdzie i w jaki sposób wam zwiał?
Kusznik podskoczył, jakby go coś ugryzło. Wierzchowiec prychnął z niezadowoleniem i zgubił krok. Szybko pocieszyłam biedaka kolejną monetą.
– Bujać to my, a nie nas. Kudłak był biały jak śnieg a ten jest szary i wyleniały. Prawdziwy wilk, ale niestety prawie bez zębów. Gdzie żeście go zdobyli?
Kusznik zadrżał, zaciął się, ale czwarta moneta otworzyła śluzy jego elokwencji.
– To żeśmy jechali polem… – szeptał gorąco, nachylając się do mojego ucha. – Z patrolu jechali. A tu – wilk.
Tak bliziutko przebiegł, ze sto łokci. Konie spokojne, przyzwyczajone, zawróciliśmy i – w pogoń. Ech, jak on nawiewał! Z gończymi nie dościgniesz. Dobrze przynajmniej, że step dookoła, ani krzaczka, ani rzeczki, daleko widać. I tak przez półtorej wiorsty go goniliśmy i pewno byśmy dościgli, gdyby nie zanurkował do zagajnika. Malutki taki zagajnik, z tuzin osik i wierzby. Tośmy z koni pozłazili, otoczyliśmy kordonem i zaczęliśmy walić pałkami po pniach! Aż mi w uszach dzwoniło! Wilk od razu wyskoczył, zaraz go załatwiliśmy, ale patrzymy – nie ten!