Zaczęliśmy się dalej schodzić, ale nic! Ot, słowo dam, każdy krzaczek żeśmy przeszukali, wszystkie drzewa obejrzeli – nie ma! Nie miał się gdzie schować! Pewnie się zmienił w nietoperza i poleciał do swojego grobu!
– Niewątpliwie – zgodziłam się z poważnym wyrazem twarzy i ściągnęłam wodze. Stokrotka posłusznie zatrzymała się na poboczu. Postałyśmy chwilę, pomyślałyśmy. Zbliżała się noc, słońce dotknęło już horyzontu i zmieniło odcień na karmazynowy, rozpalając chmury. Szukanie po ciemku jakowegoś lasku, a w lasku wampira, któremu udało się uciec przed bystrymi oczami tuzina strzelców, nie miało szans na powodzenie. A poza tym mało prawdopodobne, by Len pozostał tam przez dłużej niż dziesięć minut po odjeździe najemników.
Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić do Szkoły.
Wala nie było widać, czarny ogier stał w boksie i z chrzęstem chrupał gigantycznego i soczystego buraka cukrowego. Stajenny nic nie widział, nic nie słyszał, o Lenie nic nie wiedział, ale za to uwiesił się na mnie z kolorową bajeczką o „gigantycznym stracholudzie”, z zębami „odtąd dotąd”, co to zeżarł i pokaleczył „mnogość straszliwą” ludzi na jarmarku, a jak zaczęli go łapać, to „ulatał, zarechotał i figę pokazał!”.
– Mhm – przytaknęłam kwaśno, wręczając mu wodze Stokrotki. – Mistrz wrócił?
– Toć tylko co. Mówią, że starł się ze stracholudem na śmierć i życie i by wygrał, jakby stracholud mu nie zapluł oczu i szaty od głów do stóp. A co z kobyłą? Cała w pianie, biedactwo.
– No to się nią zajmij – ucięłam. – Jesteś stajennym czy minstrelem?
Chłopak odburknął coś pod nosem i poprowadził Stokrotkę w głąb stajni.
Ja pokręciłam się przy frontowym wejściu do Szkoły, ale w końcu do środka nie weszłam. Przestraszyłam się. Poszłam dookoła. W holu mogłam trafić na mistrza, ale włażąc przez okno stołówki można było po schodach pożarowych trafić bezpośrednio na szóste piętro.
Smok siedział plecami do mnie, poruszając łopatkami, złowieszczo mlaskając i chrupiąc.
– Warku?
– Wolhhha? – Zwrócił w moją stronę zakrwawiony pysk i oblizał się. – Sssłyssszałaśśś o nowej regule? Teraz adeptów nie ssskreśśślają a oddają sssmokowi. Pychota…
– Bardzo śmieszne – powiedziałam pochmurnie.
Smok opuścił pysk i wgryzł się w sterczące żebra wypatroszonej tuszy. Gdy podrzucił głową, wyrywając łakomy kąsek, tusza przekręciła się i zobaczyłam barani łeb ze szklistymi oczami.
– Sssłyssszałem, że masssz kłopoty… – Smok znowu zachrzęścił baraniną, mrużąc oczy z zadowolenia.
– A możesz mi powiedzieć coś nowego? Na przykład, czy nie widziałeś tu takiego wysokiego jasnowłosego chłopaka noszącego złotą obręcz ze szmaragdem?
– Chłopaka nie. – Smok w zamyśleniu oglądał tuszę. – Z rana przebiegał tu jeden wampir, chyba już go gdzieśśś wcześśśniej widziałem… Mossże w Dogewie? Ciekawe miejsssce, kiedyśśś tam latałem do wodopoju, na lecznicze wody, leczyć sssię ze zgagi.
– Z rana się nie liczy.
– Nie zwróciłbym na niego ssszczególnej uwagi – niewzruszenie kontynuował smok – gdyby nie kamienie.
– A dokładniej? – Nadstawiłam uszu i usiadłam na grubym smoczym ogonie.
– Miał całą masssę klejnotów – marzycielsko syknął Lewark. – Rubiny, ssszmaragdy, ssszafiry, diamenty, o, wssspaniałe diamenty! Czułem je na wiorssstę. Wampir niósssł je w takim dosssyć sssporym woreczku za passsem. Tak mnie kusssiło, by go zjeśśść…
– To trzeba było zjeść! – rzuciłam ze zdenerwowaniem.
Nie widziałam u Lena żadnego woreczka. Ani jedna z kieszeni jego obcisłego ubrania nie była wypchana, a w rękach nic nie trzymał. Czyli musiał pozbyć się woreczka – albo jego zawartości? – przed spotkaniem ze mną. I gdzie niby podział całą masę klejnotów – i to prawdziwych, jeśli wierzyć Lewarkowi (a gdy chodzi o klejnoty, smoki się nigdy nie mylą)? Przepił? Rozdał żebrakom? A żeby go cholera wzięła, rozdał! Ale nie żebrakom, tylko łucznikom! I na tym polegała tajemnica ich kiepskich wyników!
Len przekupił najgroźniejszych konkurentów, oferując im podwójną albo i potrójną wartość nagrody, więc tamci odpadli z gry, uprzednio odsiawszy swoimi wspaniałymi strzałami amatorów. Tych, których wampir nie potrafił albo nie zdążył zwerbować, podle załatwił w ostatniej rundzie. A czy nie prościej było odkupić miecz od prawdziwego zwycięzcy? Chyba nie. Ludzie znacznie chętniej sprzedadzą możliwość wygranej niż wygraną jako taką. Len nie chciał ryzykować. Miecz nie miał prawa trafić w cudze ręce. Wampir strzelał doskonale, ale gdyby zawodowi łucznicy byli zainteresowani zwycięstwem, to musiałby się nieźle napocić. Mawiano, że Lerien Podgajny potrafił czterema strzałami przypiąć motyla siedzącego na pniu drzewa ledwie widocznego ludzkim okiem. Osiadłe elfy były praktyczne – dać do garści prawdziwy diament zamiast turkusu na dachu, to weźmie i jeszcze podziękuje.
No cóż, rozmowy z mistrzem chyba jednak nie uniknę… Tylko jak by tu wytrzymać pierwsze fale jego gniewu, jak prześlizgnąć się między ich ryczącymi grzbietami? Problem polegał na tym, że mistrz nienawidził, gdy mu przerywano. Mógł pozbawić głosu, a potem, w ogóle nie słuchając wyjaśnień, teleportować oskarżoną do kuchni, stawiając przed koniecznością obrania worka ziemniaków.
Ciężkie myśli czyniły moje kroki coraz to powolniejszymi i powolniejszymi. Podchodząc do pokoju nauczycielskiego, usłyszałam zdenerwowane głosy, więc zatrzymałam się, nasłuchując zachłannie.
Rozmawiało trzech – sekretarz szkolny, burmistrz i mistrz.
– …i to nie licząc głupka wiejskiego, stratowanego przez tłum, połamanych namiotów, pękniętego muru i dwóch poronień na tle nerwowym! – słychać było, jak burmistrz po skończeniu monologu szeleści pergaminem, zwijając w trąbkę długą listę szkód, które miasto poniosło z powodu nieuwagi magów.
– Namioty wzięliśmy ze składu gildii kupieckiej pod pańskie poręczenie – nieśmiało odezwał się sekretarz.
– Dość, i bez pana mam dość problemów – przerwał mu mistrz. – Jak tylko pojawi się Wolha, proszę ją do mnie przyprowadzić. I możliwie najszybciej przygotować papiery na skreślenie!
W oczach mi pociemniało. Oż, dranie! Znaleźli winnego! Wepchnęli mi zadanie, z którym od początku nie miałam szans sobie poradzić i którego sami bali się podjąć. A teraz, żeby oczyścić się w oczach durnego monarchy, zarządzą demonstracyjnie stanowcze skreślenie niekompetentnej zakały. Winna zostanie ukarana w całym majestacie prawa. A jeszcze mnie zmuszą, żebym płakała, poniżała się, padała im do stóp i dziękowała, że tylko mnie skreślają, przecież mogliby mnie wrzucić do więzienia!
Na pewno nie dam im tej satysfakcji.
Na paluszkach cofnęłam się spod drzwi i przeleciałam korytarzem jak duch – bezgłośna, obrażona na ludzi, a jeszcze bardziej na wampiry, płonąca żądzą zemsty… Ale absolutnie bezsilna, co wkurzało mnie najbardziej ze wszystkiego. Kto niby miał się bać bezcielesnego ducha? I kto niby miałby się przejąć losem adeptki dziewiątego roku? Nikt.
Dzięki bogom, Welka poszła na zabawę – na drzwiach przypięta była notka „Widzimy się przy namiocie z maziami”. Wślizgnęłam się do pokoju, zamknęłam zasuwę, podbiegłam do okna, po omacku (było już całkiem ciemno) zatrzasnęłam okiennice, a dopiero po tym wszystkim odważyłam się stworzyć malutki pulsar.