Ale odjechał już w nocy. I tajna ochrona nie zdołała go dogonić, mimo że bardzo się starała.
Spowiedzi Lena wysłuchałam z dużym niezadowoleniem.
– Tak trudno ci było wyjaśnić od razu? – spytałam z naganą w głosie. – I co w tym takiego wyjątkowo tajnego?
– A czy jeśli sprawa nie jest wyjątkowo tajna, to trzeba o niej informować wszystkich razem i każdego z osobna?
– Ale mnie mogłeś powiedzieć!
– A, to o to ci chodzi? – roześmiał się Len. – Czujesz się dotknięta?
– Akurat potrzebne mi te twoje tajemnice!
– To co ci się nie podoba?
– Nie chcę nawet z tobą gadać!
– Groźby, Wolho, same tylko groźby. – Wampir ze śmiechem zapinał spodnie. – Przecież pojedziesz ze mną?
– Gdzie?
– Odzyskać twoją nagrodę.
– Masz zamiar okraść skarbiec wałdaków? – olśniło mnie.
– My mamy zamiar to zrobić – Len wyraźnie zaakcentował pierwsze słowo.
– Ja się jeszcze nie zgodziłam!
– Ale się zgodzisz, prawda? – podchwytliwie dopytywał się białowłosy.
– Len, ty… ty… wampirze!
– O tak! – zgodził się z pełnym samozadowolenia uśmiechem.
– I co mamy teraz robić?
– Przede wszystkim znajdziemy dla mnie pasujące buty. Torbę z ubraniem zwinąłem z karczmy – to wyjątkowo poniżające, kraść własne rzeczy! Ale innego wyjścia nie miałem, tak samo jak innych butów – podczas transformacji całe ubranie rozprasza się i znika. Pomożesz mi?
– Żyję, aby wam służyć, władco – odpowiedziałam kąśliwie.
– Oby tak zawsze – niewzruszenie podsumował wampir.
Zostaliśmy elementami świata przestępczego, „pożyczając" buty Almita. Nie było to szczególnie skomplikowane. Buty wykładowców, umyte i wyczyszczone do połysku przez etatowe skrzaty, stały naprzeciwko ich komnat. I nie, nie złapaliśmy tak po prostu pierwszej pary, by natychmiast rzucić się do ucieczki, Len zmierzył co najmniej tuzin, ale te go cisnęły, tamte skrzypiały, kolejne cmokały, a z jeszcze następnych złuszczyła się farba. Wydaje mi się, że robił to celowo, by mnie rozdrażnić, ale z tak nieprzeniknienie poważnym wyrazem twarzy, że nie miałam jak tego udowodnić.
Zapasową kurtkę miał – tamtą starą i znoszoną, w której spacerował po Dogewie i w której przyjechał do Starminu.
– I co teraz? – Wszystko dookoła wydawało mi się złym snem, tym bardziej że na zewnątrz zapanowała już wczesna i mroczna jesienna noc. W holu nie paliło się światło, co nawet było nam jak najbardziej na rękę, chociaż nieco spowalniało zejście po pustych schodach.
– Do stajni. Bierzemy konie i jak najszybciej opuszczamy miasto. Najbliższa osada wałdaków znajduje się trzy dni drogi na zachód od Starminu. Dokładniej nie udało mi się dowiedzieć, ale można podpytać krasnoludzkich handlarzy we wsiach – obie rasy przeważającą część życia spędzają pod ziemią, to na pewno wiele o sobie wiedzą.
– Len, odbiło ci! – nie wytrzymałam i wrzasnęłam na niego. – Co to za bzdury?! Opuszczasz Starmin w nocy, potajemnie, jak jakiś leśny rozbójnik z rozbitej bandy, zamiast po prostu poprosić o pomoc Konwent Magów! Naprawdę myślisz, że mistrz ci odmówi?
– Tak – uciął, szarmancko otwierając przede mną drzwi wejściowe.
– Ale dlaczego?
– Przede wszystkim będzie chciał wiedzieć, po co mi ten kamień.
– Nie tylko on – mruknęłam pod nosem.
– Wolho, czy jesteś moim przyjacielem? – Wampir nieoczekiwanie zatrzymał się, odwrócił mnie twarzą do siebie i pytająco zajrzał w oczy.
– Tego… tak, oczywiście.
– No to bądź przyjacielem i nie zadawaj za dużo pytań! – uciął, nurkując w mroczny korytarz stajni.
– Przyjaciół nie traktuje się w ten sposób… – zająknęłam się niepewnie.
Len prychnął, pewnym ruchem otwierając boks Stokrotki. Oczywiście Wolt znowu był w środku.
– A kogo twoim zdaniem? Wrogów?
– Jacy, do leszego, wrogowie? Pojechałbyś sobie z mistrzem… On na pewno wie, gdzie jest wałdacze miasto, a w razie czego obroni. Bo żeś sobie wybrał wspólnika!
– Wolę mieć przy boku niedoświadczonego przyjaciela niż doświadczonego obcego – krótko uciął Len.
Ale mnie nie tak łatwo było zbyć.
– Mistrz, mistrz… – mruknęłam, zaciągając sprzączkę na ogłowiu Stokrotki. – Jakoś dziwnie go traktujesz. Jak gdybyś jednocześnie nim pogardzał i go szanował. Weź się przyznaj, co cię z nim wiąże?
– Życie – krótko odpowiedział Len. Czekałam na ciąg dalszy i po chwili dodał: – Moje życie.
– Jest twoim ojcem?! – zakrzyknęłam ze zgrozą.
– Tfu, odpukaj! – Wampir przeżegnał się, nie mniej ode mnie oburzony. – Nie, wszystko działo się nieco później. Wybrałem najmniej odpowiednie miejsce i czas do pojawienia się na tym świecie – trwał trzeci dzień walk o Dogewę, ludzie przerwali pierwszy pierścień obrony i uskrzydleni sukcesem walczyli z drugim. Nocny atak był nieoczekiwany, wczorajsze tyły zmieniły się w linię frontu i większość cywilów nie zdążyła uciec. Starcy, dzieci… nie mówiąc już o rodzącej kobiecie. Ojciec bronił jej do ostatniego…
– Chłopy, patrzta, strzygowy bękart! – zarechotał żołnierz, ze wstrętem podnosząc za nóżkę różowy drący się kłębek.
Zebrani dookoła kamraci z zachłanną ciekawością oglądali niemowlę. Dziecko było absolutnie normalne, udane i sympatyczne. Dowolna matka wpadłaby w nieopisany zachwyt, przyjmując z rąk babki położnej takiego noworodka. Ale żołdacy patrzyli na niego z nieukrywanym przerażeniem, zauważając wyłącznie zalążki skrzydełek na plecach. Trzymający go człowiek rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ściany albo pnia, by przerwać niemilknący wstrętny wrzask. Nie znajdując nic odpowiedniego, wyszedł z namiotu, niosąc dziecko w wyciągniętym ręku. Któryś z jego kumpli zatrzymał się, przeszukując posiekanego trupa wampira.
W powietrzu fruwały płaty popiołu. Dymiły gigantyczne ogniska – ciała wampirów należało spalić przed zachodem słońca, a popiół rozwiać na wietrze, by gadziny nie odważyły się powstać. Najemnik z satysfakcją poruszył garbatym nosem, z namysłem spojrzał na dziecko, podjął logiczną decyzję i niedbałym krokiem ruszył ku najbliższemu ognisku. Wziął zamach i rzucił.
Mag, niemłody człowiek z nitkami siwizny na krótko przystrzyżonych skroniach, nieoczekiwanie zaklął i rzucił się, by zajść mu drogę. Zdążył i upadł, trzymając w rękach zachłystujące się płaczem ciałko. Cudem tylko go nie rozgniótł.
– Ojciec, odbiło wam?
Mag powoli usiadł, nie zaszczycając żołnierza odpowiedzią. Kurtka, spodnie, dziecko – wszystko pokryte było warstwą brudu zmieszanego z krwią. Od krzyku niemowlaka dzwoniło w uszach.
– Cudodzieju, głuchyś? Czego brudzisz ręce? To strzygowy bękart, zaraz w rękę dziabnie i tyle cię widzieli. A nam bez czarowników nijak się ze strzygami bić. Rzucaj do ognia, póki ubrania nie zapaskudził!
Już leżąc na ziemi i próbując odzyskać oddech, żołnierz zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Nigdy nie należy kłócić się z magami. Jakkolwiek durny pomysł nie wpadłby do ich światłych łbów.
– A jemu co? – zdziwił się przyjaciel, pomagając najemnikowi stanąć na nogi.
– A czort go wi. Może chce paskudnika wypchać czy ugotować w wywarze. Jeno mógł przecie powiedzieć, a nie rzucać pierunami. Nierówno mają pod sufitem te czarowniki. Czarowanie na rozum prędko pada!
– Ale za to jaka w nim siła! – rozsądnie dodał przyjaciel.
– …Jakieś trzy tygodnie później Konwent Magów zebrał się w pełnym składzie, by podjąć brzemienną decyzję. Magowie mieli już dość wojny. Przeszkadzała im w zajmowaniu się nauką, wychowywaniu rosnącego pokolenia i jak rdza zżerała moralność – kontynuował Len. – Rozboje, morderstwa i grabieże stały się codziennością, panoszące się strzygi w biały dzień pożerały niemowlęta. Porzucone pola, tłumy konających z głodu wdów i sierot. A na dobitkę w obronie Dolin stanęło dwanaście elfich drużyn łuczniczych, a wyciągane z trupów groty okazały się wykute przez elgarskie krasnoludy i zaczarowane przez ryrskich druidów. Czas już był najwyższy jakoś ten węzeł rozwiązać. Ale na czyją korzyść? Kłótnie ciągnęły się przez cztery dni. Przeważająca część magów należała do rasy ludzkiej, ale trzeba przyznać, że wypowiadali się obiektywnie, a tajne głosowanie przeprowadzono w spokojnej, przyjacielskiej atmosferze.