Выбрать главу

Ludzie z początku nie uwierzyli w „szczęście", które spadło na ich głowy. Część czarodziejów zdezerterowała z szeregów ludzkiej armii, część przeszła na stronę przeciwnika. Magowie dworscy przedstawili swoim królom ultimatum – albo kapitulacja, albo zmienimy pałac w stosik desek. Jeden w końcu zmienili, reszta monarchów ucichła jak myszy pod miotłą. Prosta zgoda na pokój to było za mało. Byłaby równoznaczna ze zwycięstwem ludzi ze wszystkimi tego konsekwencjami – międzyrasową waśnią, uciskiem podbitych, samowolą na zagarniętych ziemiach. A tak przyszło zacisnąć zęby i zwrócić to, co zostało zagrabione. I zapłacić niemałą kontrybucję. Królowie obawiali się buntów – lud się burzył, że jak to możliwe, prawie zwyciężyliśmy – i mamy się poddać?! Ale rozeszło się po kościach, zmęczenie zrobiło swoje. Ludzie także mieli dość walk, a powieszenie w charakterze nauczki kilkunastu zbyt bojowych najemników okazało się dobrą lekcją dla reszty. Po kilku miesiącach nastroje uspokoiły się, życie ruszyło zwykłym tokiem, a Ksander odwiózł mnie do Dogewy. To jak, zadowolona? Możemy jechać?

– Jedziemy – zgodziłam się, a Len ledwie dosłyszalnie westchnął, wskakując na siodło. Było to westchnienie więźnia, z którego rozżarzonymi szczypcami wyrwano przyznanie się do malutkiego ułamka przewin i na czas jakiś zostawiono w spokoju, by później ze wzmożonym entuzjazmem wznowić tortury.

Drogę zagrodziła nam majacząca w mroku figura. Jeździec zsiadł z konia i podszedł do nas, prowadząc go za wodze.

– No i gdzie się wybieracie? – ze zwykłą ironią zapytał troll.

– Tobie nic do tego – odburknął Len. – Czego chcesz, Wal?

– Ot, stoję sobie i czekam na pracodawcę. Pieskie zimno, myślałem, że uświerknę, zanim się zjawi.

– A kto cię wynajął? – spytałam bardziej z uprzejmości. Trolle nie gardziły żadnymi zleceniami, więc właściwie mogli mu zapłacić zarówno za głowę wampira, jak i za wyczyszczenie stajni.

– O, ten strzyga tutaj! – Wal bezceremonialnie pokazał palcem Lena.

– Nie mów? – mruknął wampir, niebezpiecznie mrużąc oczy. – I kiedy to ja niby zdążyłem?

– Jak nie zdążyłeś, to jeszcze zdążysz, mnie tam się nie spieszy.

– Ale nam się spieszy. Zejdź z drogi.

Wal leniwie przesunął się, przepuszczając nas i konie, a potem zwinnie wskoczył na swojego wierzchowca i potruchtał za nami.

– Mogę odprowadzić was do wałdaczej osady – obojętnie rzucił w pustkę. – Oczywiście, jeśli chcecie.

– Ile? – spytał krótko Len.

Troll rozpłynął się w uśmiechu.

– Tak sobie myślę, że ten miecz to nie z praktycznego punktu widzenia cię kusi. Stal niezła, krasnoludzka, ale nie zaczarowana. Smokobójca miał nieliche szczęście, jeśli faktycznie udało mu się tym żelastwem pokonać legendarnego Parzenia. Na uwagę zasługuje kamień w rękojeści. Ale i on nie jest szczególnie cenny. Turkus poniżej setki karatów krasnoludy oddają w cenie kryształu górskiego. Wychodzi na to, że tobie potrzebny jest ten właśnie kamień. Tylko po co? A ja słyszałem, słyszałem o dogewskim wiedźmim kręgu.

– Streszczaj się – przerwał mu wampir.

– Sto kładni – szybko zaproponował Wal. – I premia za ryzyko.

– Żadnej premii!

– Zgoda – troll nawet nie próbował się targować. Za setkę złotych można było kupić ogiera trzylatka czystej krwi. Dla najemnika było to bardzo przyzwoite honorarium.

– Ale jak się domyśliłeś? – spytałam, gdy siwy wałach Wala wcisnął się pomiędzy Stokrotkę i Wolta.

– Intuicja, foczka – mrugnął do mnie troll. – Najemnik bez intuicji jest jak baba bez…

– Już, dobra, rozumiem. Może dorzucę jeszcze kilka kładni i nie będziesz klął aż do końca podróży?

– Niewykonalnych zleceń nie przyjmuję – z godnością odparł troll.

Wykład 9. Teologia

– I gdzie by tu wykopać pieniążka? – po raz kolejny powtórzył troll, kręcąc głową na wszystkie strony. Niestety, dookoła nie wznosiły się ani złote, ani nawet pospolicie srebrne góry. Pieniądze były naszym czułym punktem z tej prostej przyczyny, że ich nie mieliśmy. Nikt z nas nie zadbał, by je zabrać. Wzięliśmy wszystko – miecze, łuki, noże, zapasowe skarpety i bukłaki, a o pieniądzach i żywności jakoś żeśmy nie pomyśleli. Bohaterowie w ogóle cechują się rzadkim brakiem zapobiegliwości. Bo niby co zabierają ze sobą, jadąc walczyć na śmierć i życie ze straszliwym potworem? Zgadza się, wierne wierzchowce, tarcze i miecze. Rzadko który durny carewicz weźmie ze sobą choćby bochen czarnego chleba. Ani jedno z nas nie poszło śladami takiego durnia, co w tej chwili budziło w nas wielką skruchę. U Wala, jak sam powiedział „ostatnia pieniążka dostała nóżek”, Len w ogóle nie miał gotówki, a ja – o bezdenna głupoto! – zostawiłam przydzielone przez mistrza złoto w kieszeni brudnych spodni.

Trakt, którym jechaliśmy, zdecydowanie skłaniał ku mrocznym rozmyślaniom. Było bardzo zimno, dopiero w porze obiadu szron wypuścił przydrożną trawę z białych pazurów. Drzewa zrzuciły liście, poczerniały od deszczu i wydawało się, że umarły ostatecznie i niedługo zaczną się przewracać – tak złowieszczo skrzypiały ich pnie mimo kompletnego braku wiatru. Mdło świecił malutki skrawek ponurego szarego nieba, za którym spędzało swój czas senne słońce. Od strony ogołoconych i ponownie zaoranych pól wiało ziemią i chłodem, jak z cmentarza. Jękliwie krakały wrony, pożywiające się na bruzdach, gdzie wiosną wśród chwastów wykluło się ziarenko pszenicy, wydając przeoczony przez żniwiarza kłosek.

Pod wieczór zauważyłam, że panowie, a szczególnie Len, rzucają w moim kierunku dziwne spojrzenia z ukosa. Zdecydowanie ogłosiłam, że nie poddam się bez walki i jeśli już do tego dojdzie, to będziemy ciągnąć losy. Ale nie doceniłam szlachetności moich kompanów – po prostu martwili się, czy aby nie zemdleję z głodu na środku drogi. Wyśmiałam ich okrutnie i podróż trwała dalej.

Z tymi głodnymi myślami wkroczyliśmy do zamożnego, ale wyglądającego na wymarłe sioła. Z rzadka gdzieś uderzały drzwi, szczękały zawiasy i przebiegał przez drogę kot, zadzierając wyleniały ogon. Trzy babcie na ławeczce zgodnym ruchem nakreśliły znak krzyża, a potem z rozmachem przeżegnały naszą barwną grupę.

– Czego one? – podejrzliwie zapytał troll. – Chyba widzą, że ludzie a nie strzygi jakoweś.

– A może to one są strzygami?

– Nie wyglądają. Toż się żegnają.

– Dobrze, że nie rzucają zgniłymi pomidorami.

– A ja bym i zgniłego zjadł. – Wal podskoczył i zerwał z wiszącej nad furtką nagiej gałęzi samotne żółte jabłko.

Babcie z przerażeniem śledziły, jak owoc przechodzi z rąk do rąk, topniejąc w oczach.

– A może potrzebują parobków? Najęlibyśmy się za żarcie i nocleg.

– Po Święcie Plonów? – sceptycznie zauważył Len. – Święcie wyznaczającym koniec prac polowych?